środa, 9 października 2013

Wszyscy mówią: KOCHAM CIĘ!

O tym, że kobiece zamiłowanie do rzeczy pięknych i praktycznych (:D) przynosi często wiele pozytywnych efektów, żadnej kobiety przekonywać nie muszę. A panowie i tak nie uwierzą. My jednak ostatnio przekonałyśmy się o tym ponownie, na własnej skórze. W poszukiwaniu niebanalnych torebek trafiłyśmy bowiem w bardzo urokliwe, dotąd nam nieznane miejsce...

Ale po kolei... Skoro ma być kobieco, pięknie i niekoniecznie praktycznie, zaczniemy od upamiętnienia na forum publicznym nieprzeciętnych zdolności Alika do tworzenia zachwycających wzorów na paznokciach. Śledząc proces od początku do końca, najpierw trzeba pozbyć się pozostałości poprzednich cudów.

Poniżej sprawdzony patent Alika na pozbycie się nawet najbardziej wymyślnych kombinacji lakierów brokatowych - na paznokcie kładziemy waciki nasączone zmywaczem i zawijamy całość w folię aluminiową. Aceton działa, czujemy ciepełko, a po chwili lakier bez problemu schodzi z paznokci, zsuwając się w jednym kawałku razem z całym zawiniątkiem. Proces trwa około 10 minut.

Tutaj efekt końcowy 

Sreberka 

A oto już efekt działań Alika! W słońcu błyszczą się niemiłosiernie :) 

Awwww 

Wracając do torebek, wypatrzyłyśmy przypadkiem stronkę z prawdziwymi cudeńkami w przystępnej cenie: 20-50 zł. Postanowiłyśmy jednak przed zamówieniem zobaczyć je na żywo. Internety twierdziły, że w Tajpej poszukiwana przez nas firma dysponuje dwoma sklepami. Jeden z nich miał się znajdować niedaleko naszej szkoły. Przypadek? Niestety, na miejscu zastałyśmy jedynie resztki szyldu. Mimo niesprzyjającej aury (było niesamowicie duszno), postanowiłyśmy jednak nie porzucać nadziei i wznowić poszukiwania w innej części miasta. Na osłodę - na stacji metra natrafiłyśmy na poniższy baner:


I już wiemy, żeby nigdy, ale to przenigdy nie wbiegać w ostatniej chwili do wagonu :D

Wysiadłyśmy w zupełnie nieznanej dzielnicy i zaopatrzone w mapę i telefon z GPSem ruszyłyśmy w drogę. Jako że poszukiwany przez nas przybytek miał znajdować się na terenie night marketu Raohe, nie spieszyłyśmy się zbytnio. Istniało bowiem ryzyko, że będzie otwarty dopiero późno po południu. Po drodze natrafiłyśmy na malowniczą świątynię Songshan.



Obeszłyśmy ją sobie 

Podziwiając tylną ścianę, z jej rurami i klimatyzacjami 

Gustowny relief 

I z triumfalną miną udałyśmy się w kierunku reklamowanego na znakach mostu o szumnej nazwie Rainbow Bridge 

I tu czekała nas niespodzianka, bo choć most jak most - wrażenia wielkiego na nas nie wywarł (daleko mu do tokijskiego krewniaka o tej samej nazwie), natknęłyśmy się na bardzo ciekawe zjawisko. Ale tu niech przemówią zdjęcia :)











Właśnie tak! Tajwańczycy wymyślili sobie, że chcą mieć taki most jak we Wrocku :D Alot jak widać wpadł w całuśny nastrój, ale na szczęście tę pozytywną energię udało się przekuć w coś pożytecznego - przydała się podczas dalszych poszukiwań, bo sklep kilkukrotnie znikał z mapy, a w ogóle to był w innym miejscu, na szczęście otwarty. Dobrze, że udałyśmy się tam tak wcześnie, bo w gąszczu marketowych atrakcji byłby raczej nie do wypatrzenia. Poniżej - nasze łupy. Łączna cena - poniżej 100 zł.


Już czaimy się na następne!

Zwłaszcza że jeszcze tego samego dnia odbyłyśmy blisko godzinną przejażdżkę autobusem (bo nie chciało nam się iść do metra), skosztowałyśmy całkiem niezłej lemoniady, ponad godzinę przebierałyśmy w akcesoriach do włosów i różnych innych świecidełkach w pewnym stanowczo zbyt dobrze zaopatrzonym sklepiku, którego strzegł kot... Same dobre rzeczy z tych torebek wynikły, o! :)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz