Że człowiek nie wielbłąd - pić musi, a jak jest naprawdę spragniony, to nawet wodę wypije - wie każdy. My postanowiłyśmy sobie tę wiedzę utrwalić, odwiedzając Muzeum Wody Pitnej. Tak, wiem jak to brzmi, ale nie było wcale tak źle :)
Wybrałyśmy się tam we wtorek, po zajęciach, zaczęło się więc od obiadku:
Tym razem tylko pudełko, bo szybko uporałyśmy się z zawartością :D
Następnie wskoczyłyśmy na rowerki (nasza nowa pasja) i podjechałyśmy bliżej celu.
Powiem szczerze, że zaskoczyła nas cena biletu wstępu - aż 5 zł! Zwłaszcza, że spodziewałyśmy się większego muzeum i większego ogrodu, który miał być ponoć największą atrakcją tego miejsca. Ale ale - znalazło się przynajmniej parę kolorowych rzeźb, pomp i fontann, przy których można było zapozować, sam budynek, choć zupełnie nie chiński (a może właśnie dlatego? :P) - przyjemny dla oka, trafiłyśmy też na sesję narzeczeńską/ślubną, którą ukradkiem podglądałyśmy. Zresztą warto dodać, że jest to bardzo popularne miejsce na takie sesje, wynajmowane na godziny.
Alot w swoim żywiole :D
Statek miłości?
Wspomniana sesja. Duch za szybą - gratis!
Zadanie dla spostrzegawczych - znajdźcie jeden element różniący poniższe dwa obrazki :D A następnie.. podziwiajcie heroicznego i pełnego profesjonalizmu Alika - tuż przed robieniem tych zdjęć wypadła jej plomba i ząb zaczął boleć, a mimo to dzielnie zwiedzała i pozowała do fotek!
Groźny Alot..
...zrelaksowany Alik...
...i krwiożerczy(?) rekin wegetarianin
Poniżej kilka zdjęć wnętrza - przynajmniej można było pstrykać fotki
I terenów wokół
To. Jest. Przerażające
Aliku! A co z gorylem?
Urzekło nas połączenie greckich kolumn i niebieskiej rury!
Obowiązkowo musiała się pojawić Palemka
I ostrzeżenie o wężach
Chociaż jak się mu bliżej przyjrzeć.. O nie! To aktywne przekąski!!!
Alik rozkminia mapę i - jak widać - idzie jej świetnie
Naprawdę się starałam
Alik też! Ale się nie udało :(
Tego sprzętu też nie byłam w stanie uruchomić
Na koniec rzut oka na całość budynku
I już można się zbierać :) Dokąd? Do dentysty, oczywiście! Alik potrzebowała bowiem interwencji specjalisty. I mnie jako GPSa - widzieliście, jak sobie radzi z mapą :P Tym razem (to była już jej druga wizyta na Tajwanie) wyszła jednak o wiele bardziej zadowolona, a i gabinet jakiś taki przyjemniejszy :)
W drodze powrotnej natknęłyśmy się w metrze na pewien plakat. Nic nadzwyczajnego - od naszych różni się tylko użytymi krzaczkami. I właśnie o te krzaczki się rozchodzi...
Oto moje chińskie imię :)
I tak oto w tym dniu pełnym wrażeń zaliczyłyśmy kolejne muzeum, Alik naprawiła zęby (mam nadzieję, że na dłużej), a ja dowiedziałam się, że moje imię wisi na całym Tajwanie :D Tyle wygrać!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz