Z okazji dla odmiany znośnej, słonecznej pogody (przypominam, że jest weekend!) i z racji tego, że Alik pracuje nad prezentacją, więc potrzebuje spokoju, Alot postanowił wreszcie wybrać się na wspinaczkę!
Co prawda góry to określenie lekko na wyrost, a sama wyprawa też nie nazbyt daleka - 20 minut piechotą od stacji metra zaczyna się szlak Ale przecież nie to jest sednem sprawy, Chodzi o to, żeby się trochę zmęczyć i spocić, ponapawać oczy widokiem soczystej tropikalnej zieleni i... ulubionej Palemki, bo oczywiście panorama miasta bez Taipei 101 w ogóle się nie liczy. Turyści potrafią podobno czatować już na dwie godziny przed zachodem słońca, żeby zrobić najlepsze ujęcia. Ale po kolei...
Przed ekstremalną wyprawą trzeba się najpierw posilić. I tu z pomocą przychodzi poznana już wcześniej Cupcakownia :D Poniżej smak Red Velvet.
Po tej solidnej dawce kalorii, ruszyłam najpierw do metra. Za cel obrałam sobie przede wszystkim tzw. Górę Słonia (Elephant Mountain - 象山), popularne miejsce weekendowych wypraw rodzin z dziećmi i emerytów - w sam raz dla Alota na rozgrzewkę :D Mile zaskoczyło oznakowanie - nie miałam żadnych problemów, żeby odnaleźć wejście na szlak, a od stacji trzeba było pokonać jakieś 2 km w gąszczu tajpejskich ulic.
Poniżej mapka okolicznych szlaków, miała mi potem uratować życie :D
A tak wygląda początek szlaku, a potem.. praktycznie cały czas tak wygląda :D Po prostu schody, niewygodnie ułożone, bo tak co 1,5 kroku - jeden schodek na raz to za mało, dwa - za dużo. Grrr!
Czasem robiło się bardziej płasko i parkowo..
..czasem szlakowskaz jak w Tatrach :D
Przyjemne roślinki po drodze, ze zwierzątek poza przeraźliwie głośnymi cykadami, zwiewnymi motylami i wiewiórką, nie widziałam na szczęście gorszych okazów. No, może poza jednym, ale o nim za chwilę..
I oto w momencie, kiedy Alot nawet zaczął się pocić i ze smutkiem zauważył, że chyba jednak nie da rady wyprzedzić wszystkich emerytów, bo jak się nad tym głębiej zastanowić, to w sumie wcale nie idą tak wolno... Okazało się, że przed oczami mamy szczyt - szalone 183 m n.p.m.!
Kilka głazów na szczycie sprawiało nieco wysokogórskie wrażenie, ale klimat diabli wzięli, skoro na jednym z nich rozsiedli się widoczni na zdjęciu panowie, raczący wszystkich dookoła swoją głęboko metafizyczną rozmową prowadzoną przepięknym amerykańskim z obłędnym akcentem.
Tajwańczycy nie zapomnieli bardzo dosadnie zaakcentować we wszystkich możliwych miejscach, jakie stworzonko mają na myśli, używając słowa "słoń".
Na platformie widokowej rzeczywiście już rozstawili się domorośli fotografowie, a Palemka dumnie sterczała, postanowiłam więc łaskawie strzelić jej i okolicom parę fotek.
Ale cóż to? Ogromny pająk zabójca wspinający się na Taipei 101!
No, mniej więcej ;)
Na szczycie słoniowej góry zagęszczenie wrzeszczących dzieci, Amerykanów i fotografów było jednak zbyt duże na metr kwadratowy. A że nie lubię zagęszczenia w ogóle, a w wolny dzień i na łonie przyrody, kiedy przypadkiem jest ładna pogoda - w szczególności, postanowiłam ruszyć dalej. Zaopatrzona w mapę i sugestie szlakowskazów ruszyłam zdobywać kolejny szczyt - Górę Kciuka: 拇指山. Tutaj skończyły się wygłupy - mowa o 320 m n.p.m.! Spacerek ten byłby w ogóle dziecinną igraszką, gdyby nie fakt, że wzgórza wokół Tajpej nie tworzą za bardzo pasm - każde z nich jest "samotną wyspą" :D A zatem, aby wspiąć się na kolejny szczyt, musiałam najpierw prawie całkowicie zejść z pierwszego, aby następnie rozpocząć wspinaczkę od nowa. Po schodach, rzecz jasna.
Szło się jednak przyjemnie - zdecydowanie mniej ludzi, od czasu do czasu stanowiska ścieżki przyrodniczej wskazujące na ciekawe roślinki dokoła. Trochę tylko zdziwiła mnie informacja po 10 minutach marszu, że mam jeszcze przed sobą kolejnych 40, skoro tabliczka przy zejściu z Góry Słonia ogłaszała optymistycznie, iż cały marsz na Kciuka ma potrwać 30 minut... No cóż, w Polsce nie zwracam uwagi na te szacunki godzinowe, tutaj tym bardziej.
Po drodze minęłam urokliwą świątynkę..
...ale wędrowałam dalej i dalej, wyżej i wyżej, powoli zbliżając się do zapowiadanej pół godziny marszu
Gdy dotarłam na taras widokowy, byłam pewna, że to już. Panorama naprawdę urokliwa, ale to wciąż nie był Kciuk!
Kiedy wreszcie dotarłam - a po drodze były nawet łańcuchy i mniej cywilizowane schody! - cóż.. warto było :) Zdecydowanie bardziej dziko, oprócz mnie tylko jedna osoba, widok piękny, choć trzeba przyznać, że w tej kwestii czarną robotę odwalił zachód słońca i malownicze chmury, ale zawsze coś :)
Wiało niemiłosiernie, serio obawiałam się, że mnie zdmuchnie
Zostałabym może dłużej też coś wyrzeźbić w tej skale i popodziwiać zachód słońca nad miastem, ale właśnie.. Zbliżał się zachód słońca, a tu ściemnia się bardzo szybko. Nie jestem może nie wiadomo jak daleko od cywilizacji, ale nie mam oświetlenia, a schody też bywają zdradliwe. I tu zaczęła się zabawa :D
Pierwotnie miałam dalej iść górami i potem zacząć schodzić, żeby wracać inną trasą, zwłaszcza że powrót tą samą i ponowna wspinaczka na Słonia średnio mi się uśmiechała. Jednak w okolicach Kciuka nie było mapy ani szlakowskazów. Posiłkując się zdjęciem, które widzieliście wcześniej (moja mapa okazała się za mało szczegółowa) ruszyłam w uznanym za właściwy kierunku. Coś mi jednak nie pasowało. Postanowiłam zapytać przechodniów o drogę i - uwaga - zostałam zrozumiana i zrozumiałam odpowiedź :D Pan przyznał mi rację, że tędy tez mogę schodzić, ale szybciej będzie się wrócić do najbliższego rozstaju. No to się wróciłam, ruszyłam zgodnie za znakiem prowadzącym do jakiejś drogi (tak było na nim napisane: Droga Jakaś-Tam 1500 m), licząc na to, że tam będzie cywilizacja, i - już w zasadzie po ciemku - zeszłam ze szlaku. Gdzie wylądowałam? Tam gdzie diabeł mówi dobranoc, ptaki zawracają, a psy szczekają sami-wiecie-czym :D
Przynajmniej nie miałam problemu z wyborem kierunku, bo tam gdzie zeszłam ze szlaku, droga się zaczynała. Albo kończyła, jak kto woli:D Przy czym droga, to lekko na wyrost określenie, dopiero po ładnych paru metrach zaczęła wyglądać tak, jak na zdjęciu powyżej. Nie przejęłam się jednak zbytnio i idąc konsekwentnie w dół, przez większość trasy mając po lewej ręce zalesioną skarpę, a po prawej - betonowy mur, i ani jednej żywej duszy w okolicy, dotarłam powoli do cywilizacji, za azymut mając niezawodną Palemkę.
Pozostało już tylko odnaleźć się na mapie i wrócić na stację metra, po drodze nawadniając się porządnie (sokiem! żeby nie było) i nagradzając za trud snickersem.
Kto by przypuszczał, ze w zasadzie nie opuszczając miasta (po mniej więcej godzinie od wyjścia z domu byłam już na szczycie Słonia), można przeżyć taką ekstremalną górską przygodę? :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz