niedziela, 23 września 2018

Spacerkiem przez Truso



Witajcie w części trzeciej gruzińskich przygód!

Ostatnim razem zdobywaliśmy przełęcz pod Kazbekiem. Solidny wycisk, zakwasy, słońce, wiatr i dużo świeżego powietrza. Co za tym zrobiliśmy następnego dnia? Oczywiście wybraliśmy się na około 20 kilometrowy spacer po (prawie) płaskim, naturalnie w słońcu i na odludziu :D Ale po kolei...

Na piękne zdjęcia z doliny Truso nietrudno trafić w internetach. Zielone łąki i wzgórza, kolorowe skały swój wygląd zawdzięczające wodom mineralnym, opuszczone wioski i zamieszkałe monastyry, a to wszystko nad rwącą rzeką Terek. Dogodne położenie - około 20 km od Kazbegi, przesądziło o naszej decyzji co do kierunku wyprawy. Co prawda zapowiadano burze i ulewne deszcze, ale nie było nam przykro - piękne widoki z poprzedniego dnia, podobno nie tak znowu częste w sierpniu, pozwoliły nam nastawić się na załamanie pogody z pokorą. Zabraliśmy dodatkową parę butów, kurtki, parasole i Bóg wie co jeszcze...

Tak, dobrze się domyślacie - zupełnie niepotrzebnie!

Ale o tym zaraz, najpierw do tego Truso dojedźmy! :)

Opcje są różne. Można wynająć taksówkę, popytać właścicieli Waszej kwatery o podwózkę, my natomiast zdecydowaliśmy się na pośrednictwo "Mountain Freaks" - polskiej (!) firmy organizującej różne mniej lub bardziej ekstremalne wyprawy w okolicach Kazbegi. Dołączyliśmy do porannej grupy startującej o 9:30 (była też druga, o 12) i za 35 lari od osoby zapewniliśmy sobie transport na miejsce i gwarancję odbioru 6 godzin później, bo tyle na Truso zwykle się przewiduje. Gdybyście chcieli powtórzyć nasz manewr, zachęcamy do zapisania się na wyprawę dzień - dwa wcześniej, bo liczba miejsc w busiku ograniczona.

Dojazd "na miejsce" to tak konkretnie dojazd do opuszczonej wioski Kvemo Okrokana. Dlaczego opuszczonej? Truso zamieszkiwali Osetyjczycy przesiedleni w wyniku konfliktu na początku lat 90. XX wieku do Rosji. Może nie wszystkie domy w dolinie są obecnie opuszczone, ale rzeczywiście większość to - malownicze ale jednak - ruiny. Bliskość granicy powoduje natomiast, że można się natknąć na patrole straży granicznej czy wojska, a eksploracja dalszych obszarów (za twierdzą Zakagori) wymaga specjalnego pozwolenia.

My jednak zamierzaliśmy się trzymać standardowego szlaku. Dojazd do doliny wiedzie najpierw gruzińską drogą wojenną, a następnie polną drogą, pełną wertepów i miejscami błotnistą. Oczywiście nie oznacza to, że kierowca zwalnia, wiadomo :D Warto wtedy trzymać się, czego tylko można i lekko zgarbić, żeby nie uderzyć głową w sufit.

A dojazd do doliny (jeszcze przed fazą off-roadu) wygląda tak. Przy okazji poznacie gust muzyczny pana kierowcy ;) 



A sam początek trasy prezentuje się następująco:


Już jest nieźle, a będzie tylko lepiej ;)

Jak wspominałam, na przejście trasy w tę i z powrotem zaplanowano 6 godzin. Powiem szczerze, że biorąc pod uwagę pogodę i piękne widoki, chętnie zostałabym tam z godzinkę dłużej, żeby bardziej się tym wszystkim nacieszyć, żeby też trochę dłużej poleniuchować na postojach, zwłaszcza że zaplanowaliśmy powrót trasą po drugiej stronie rzeki, którą trzeba było jeszcze zlokalizować i to wbrew mylącym wskazówkom mnicha!

Szło się generalnie przyjemnie, choć początkowo nawet mocno pod górę. Znów jako obuwie wystarczyły adidasy, tudzież - jak u mnie - sportowe sandały, ale trasa jest trochę kamienista i piaszczysta, a w obliczu opadów może bardzo szybko przemienić się w błotnistą, więc solidniejsze buty to może nie być taki zły pomysł.

Co jakiś czas spotykamy się z oznaczeniami szlaku, a zgubić się raczej nie sposób - idzie się zwyczajnie wzdłuż rzeki, co jakiś czas zmieniając jej stronę i co chwilę się zatrzymując, na zdjęcia. O Truso krążą opowieści, żeby uważać na psy pasterskie pilnujące bydła, nam jednak takie spotkanie się nie przydarzyło. Generalnie tłoku nie było...

Tu tylko pojedynczy ludek w kadrze


Tu się akurat dwa wepchnęły

Psów pasterskich może nie było, ale towarzyski motylek tak!

Idziemy sobie idziemy, a tu raptem taki widok!


Po drodze natknęliśmy się na - a jakże! - polską wyprawę w terenówkach. Na zdjęciu poniżej szykują się do forsowania rzeki (choć można przejechać suchą oponą tam, którędy my idziemy, ale wiadomo, to nie byłby wyczyn godny uwiecznienia kamerą ;)



Są ruiny..

Jest i trochę życia

To będzie nasza trasa powrotna :D

Jedne z ostatnich zabudowań, do których docieramy


Twierdzę Zakagori odpuszczamy, żeby na spokojnie wrócić

Zagadnięty w drodze powrotnej młody mnich odpowiada swobodną angielszczyzną, że idąc drugim brzegiem rzeki, możemy dotrzeć do malowniczego Abano Lake, za to nie wrócimy do punktu wyjścia, na czym przecież nam zależy. Nie brzmi to obiecująco, ale Adam postanawia zaufać mapie, która twierdzi coś odwrotnego. Co prawda zanim dotrzemy do jeziorka i upewnimy się u kilku osób, że mapa ma rację i wrócimy na czas, ja zdążę się nieco podenerwować, z trudem wierząc w (celowo?!) błędne informacje ze strony mnicha. Tak czy inaczej, ostatecznie wszystko dobrze się kończy :) Urozmaicamy drogę powrotną i podziwiamy Truso z innej perspektywy. Zatem ostrzegamy - nie wierzcie mnichom z Truso! Rzekę można obejść z obu stron doliny! Niebieski szlak istnieje!



Jest i Abano Lake! Lodowate, z bąbelkami i zakazem kąpieli

Ale zakurzone stopy można opłukać ;)

Wspinamy się na zbocze i rzucamy okiem w prawo...

...i w lewo

A zejście ze ścieżki i powrót na starą trasę
wygląda tak! Sprytnie to sobie wymyślili...


Pozostaje już tylko powrót na miejsce zbiórki po własnych śladach. Nogi już czują kolejne kilometry, ale w tę stronę jest już na szczęście raczej w dół. Burza nie przyszła, padać nie padało, wręcz przeciwnie - momentami mocno prażyło. Żeby było ciekawiej, te zaledwie 20 km dalej w Kazbegi widoczność rzeczywiście dużo gorsza, zgodnie z prognozami, w drodze powrotnej wjeżdżamy w mgłę, Kazbek schowany, zatem z kolejnością wycieczek wstrzeliliśmy się idealnie. 

To nie ostatni raz, kiedy pogoda w Gruzji ma nam sprzyjać, ale o tym w kolejnych odcinkach!


wtorek, 18 września 2018

Pod Kazbek marsz!

Miał być wycisk i plecaki? No to będzie! :)

Już pierwszego dnia po przylocie znaleźliśmy się w busiku do Stepancmindy (rosyjska nazwa: Kazbegi) - niewielkiej miejscowości u stóp Kazbeku, nad którą góruje malownicza świątynia Świętej Trójcy (Cminda Sameba) znana z wielu pocztówek z Gruzji.

Pocztówka by Adam

Droga z Tbilisi zajmuje ok. 3 godzin. Mogliśmy jechać marszrutką za 10 lari od osoby (teraz ok. 17 zł), ale wybraliśmy prywatny minibus za 20 lari, dla tylko 6 osób i z dodatkowymi przerwami na zdjęcia. A fotografować było co! 

Sama trasa, tzw. gruzińska droga wojenna, jest niezwykle malownicza. Wspina się na przełęcze i opada w doliny. Kierowcy brawurowo się przetasowują, a co jakiś czas mija się zaparkowane kawalkady tirów zmierzających do granicy z Rosją. 

Początek trasy

Gdzieś w połowie brakuje odcinka solidnej nawierzchni

Tiry ciągną się kilometrami

Takie tam z porzuconym wrakiem


Gdzieś po drodze mijamy też narciarski kurort Gudauri (ten, w którym ubiegłej zimy popsuł się wyciąg i wyrzucał narciarzy w powietrze), a na deser - podziwiamy panoramę Kaukazu sprzed takiego oto niesamowitego pomnika upamiętniającego 200-lecie przyjaźni gruzińsko-rosyjskiej.

Stoi trochę pośrodku niczego, ale zaplecze jest: parking, badziewki...

..a obok quady i konie!

Zbliżenie na główną scenę pomnika

A góry sprzed pomnika prezentują się tak!

Najlepsze jednak dopiero przed nami...

Kazbegi jest niewielką mieściną, daleko mu do kurortu spod znaku Zakopanego, ale ma w zasadzie wszystko, czego potrzeba. Są sklepiki, ze słynnym "Google" na czele, jest piekarnia, przystanek marszrutek, kilka knajp i rozbudowująca się baza noclegowa, póki co opierająca się głównie na przydomowych kwaterach - mieszkańcy przyjmują gości we własnych domach. My też korzystamy z takiej opcji, do której już na początku trzeba się nieco powspinać - nasz guesthouse stoi przy szóstej przecznicy w górę na prawo od przystanku. :D 

Nasza codzienna trasa - Kazbegi zostało w dole

A podziwianie widoków sprzed kwatery wygląda tak!

Jakich widoków? - spytacie...


O na przykład takich! :) Oto Kazbek szykuje się do snu...

W Kazbegi już na pierwszy rzut oka widać turystów, sporo z nich jednak to profesjonaliści zmierzający na Kazbek - podobno jeden z najprostszych pięciotysięczników. 

My mamy w planie podejście "zaledwie" na przełęcz Arsha Pass (2940 m n.p.m.), w sumie jakieś 1200 m w górę od Kazbegi. Martwi nas pogoda, ale niepotrzebnie, bo poranek wita nas tak!


Wymówek zatem nie ma, żarty się skończyły, ruszamy w góry! Od razu uprzedzam - nie mieliśmy ani specjalnego przygotowania, ani specjalnego sprzętu, adidasy musiały i dały radę. Szlak jest wyraźny i tylko miejscami nieco uciążliwy, tam gdzie kamienie uciekają spod nóg. Wciąż jednak mówimy o ścieżce, a nie o wspinaczce niezdobytym zboczem. 

Pierwszy cel to prawosławny klasztor Cminda Sameba. Ma być 1,5h i tyle właściwie schodzi. Martwiliśmy się nieco, czy znajdziemy właściwą trasę, żeby nie iść cały czas przy drodze, ale znów - niepotrzebnie: miejscowi pomagają, a śmiałków, którzy mają ten sam plan co my jest tylu, że nie sposób się zgubić. I tak już pozostanie do końca trasy. 

Najpierw trzeba jednak dotrzeć do świątyni... Prawie 500 m w górę, stromo, żadnych półśrodków. Jest opcja podjechania taksówką, ale to nie dla nas. Robimy postoje na zdjęcia, wodę, na smarowanie kremem, sapiemy (zwłaszcza ja :P), ale w końcu docieramy. Widoki i klimat nieziemski! 

Niby na Kazbek nie idziemy, a i tak jest pod górę


Nareszcie jesteśmy!
Nasi tu byli

Babuszka Alot na szczycie, a Kazbegi w dole


Klasztor Cminda Sameba pochodzi mniej więcej z XIV w., jest niewielki, sporo tu ikon, świeczek, pojedyncze snopy dziennego światła wdzierają się do środka. Można być niewierzącym, ale w tym wnętrzu mistycyzmu i swoistego nieodgadnionego jest tyle, że czuć je niemal namacalnie. W środku stety-niestety nie wolno robić zdjęć, czego skrupulatnie pilnuje brodaty mnich (choć ogolony Chińczyk bezczelnie próbuje ten zakaz obejść), obowiązują określone zasady co do stroju (stąd moja stylówka na babuszkę) i choć na zewnątrz własnie hałasuje cała grupa z Dalekiego Wschodu, to wewnątrz czas się zatrzymał...


Po chwili zadumy pozostaje ruszyć w dalszą drogę. Nadal bezlitośnie pod górę, ale cały ten trud wynagradzają widoki. Obawiałam się, że ten odcinek Kaukazu będzie nieco nudny, bo to tylko zielone pagórki, w zasadzie ani jednego krzaczka (serio serio, dobrze, ze nadmiar płynów wypociliśmy, bo byłby problem :D)... Ale znów - jak cudownie się mylić! :)


  


Góry górami, ale żywy inwentarz też się przytrafił - a to koń, a to owce, a to wreszcie psy, które ciągnęły za turystami aż do przełęczy, która była i naszym celem.

Trawa na tej wysokości na pewno jest lepsza od tej w dolinie

Dostał kawałek kabanosa i został najlepszym przyjacielem

Kaukaz zachwyci każdego!

I oto jest! kres naszej wędrówki (przynajmniej pod górę, bo trzeba jeszcze zejść) - Arsha Pass. Dotarcie tam od klasztoru zajęło nam jakieś 2,5h, z koniecznymi postojami i w dostojnym tempie :P

Widok na Kazbek niezgorszy, oczywiście trochę ciuciubabki z chmurami musiało być, ale ostatecznie udało się kilka kadrów uchwycić.





Teraz już tylko - bagatela - powrót do Kazbegi 1200 m w dół. Mięśnie coraz słabiej pracują, momentami kamienie uciekają spod nóg, ale obietnica kolacji i odpoczynku dodaje skrzydeł. Zbliżający się zachód zmienia nieco światło i pozwala zobaczyć Kaukaz w jeszcze nieco innej odsłonie. Jest pięknie, co tu gadać :)




Jesteśmy dopiero trzeci dzień w Gruzji, a już się w niej zakochaliśmy. A przecież mamy też ambitne plany na resztę pobytu! W następnym odcinku: dolina Truso!