niedziela, 18 czerwca 2023

Londyńskie migawki: rom-komy

 Oczywiście, że oglądam komedie romantyczne!

Mam kilka ulubionych, również w zależności od pory roku, które otulają jak ciepły kocyk kiedy go potrzeba. Wiadomo, na ogół nie grzeszą zbyt wysublimowaną fabułą, ale jeśli jest chemia między głównymi bohaterami, ciekawy drugi plan, wzrusz i trochę śmiechu, a do tego przyjemne okoliczności przyrody, to dlaczego nie? Londyn występował jako "okoliczności przyrody" w wielu produkcjach tego gatunku, ale dziś skupię się na dwóch, które wprosiły się na trasę naszego zwiedzania Londynu.


"Notting Hill"

Kiedy Adam zapytał o "must have" do zobaczenia w Londynie, gdzieś na początku stawki wymieniłam dzielnicę Notting Hill. I sama sobie zadaję pytanie, dlaczego?

Dla niewtajemniczonych, w 1999 roku wszedł na ekrany film z Hugh Grantem i Julią Roberts o jakże oryginalnym tytule. On - ciapowaty właściciel księgarni podróżniczej, ona - megagwiazda Hollywood. Galeria mniej lub bardziej ekscentrycznych znajomych w tle. Reszty się pewnie domyślacie ;)

W sumie fanką Hugh i jego inteligentnych, acz nieśmiałych i gapowatych bohaterów nigdy nie byłam. U Julii doceniałam szeroki uśmiech i bezpretensjonalność, ale nie pożerałam jej filmografii z wypiekami. W samym filmie drażniła mnie postać chociażby Spike'a a kilka scen do dzisiaj wywołuje grymas zażenowania, ale jednocześnie ikoniczne wyznanie Anny Scott, urodzinowa kolacja czy końcowy pościg przywołują uśmiech, spełniając kryteria filmowego kocyka. 

Za pomocą filmowej magii, samo Notting Hill utrwaliło się zatem w mojej pamięci jako taka wioska w mieście, z uroczą księgarenką, kolorowymi drzwiami mieszkań i sobotnim targiem, gdzie romatyczne historie czają się za rogiem jak - wybaczcie - Will z sokiem pomarańczowym. :D 

Uwielbiałam też ścieżkę dźwiękową, ba! To chyba właśnie temu filmowi zawdzięczam usłyszenie po raz pierwszy "Ain't no sunshine" - piosenki, która zajmuje specjalne miejsce w moim serduszku po dziś dzień. Dla chętnych: mój prehistoryczny występ z czasów stypendium w Japonii tutaj.

A zatem, słowo się rzekło - zwiedzamy Notting Hill!

Dzielnica bardzo przyjemna, zwłaszcza w słoneczną sobotę




Docieramy do TEJ księgarni, a raczej tej,
która posłużyła za inspirację


Nie jesteśmy jedynymi, którzy zdecydowali się zajrzeć ;)
Na szczęście nie jest to tylko kolejny sklepik z pamiątkami
(choć te oczywiście sprzedają), a rzeczywiście
funkcjonująca księgarnia, nie tylko podróżnicza


Jest i targ, zupełnie jak w filmie!


Docieramy wreszcie i do samych niebieskich drzwi,
za którymi mieszkali Will i Spike
(uważni dostrzegą nową pamiątkę z księgarni na ramieniu ;) )


"Zakochany Szekspir"

William Szekspir ma problemy z weną, a terminy gonią. Poznaje JĄ i natchniony tworzy "Romeo i Julię", ale czy w prawdziwym życiu mają szanse na mniej dramatyczny finał?

Może trochę mniej w tym filmie komedii, a więcej melodramatu, ale ogląda się przyjemnie i na pewno mniej tam scen, na które się krzywię. Najciekawiej wypada drugi plan, a nade wszystko królowa Judi Dench, i wszelkie perypetie okołoteatralne.

O Szekspirze wspominałam juz kiedyś w osobnym wpisie tutaj. Jak to za sprawą tego właśnie filmu, tym razem funkcjonującego w zbiorowej świadomości głównie jako złodziej Oscarów w rekordowo mocnym 1999 roku (znowu!), zamarzyły mi się odwiedziny w teatrze elżbietańskim. Choć gdański odpowiednik zdecydowanie daje radę, nie mogłam sobie odmówić wizyty w słynnym "The Globe". I to jeszcze na "Śnie nocy letniej"!

Każdy napotkany w metrze plakat potęgował
radosne oczekiwanie!

Tym razem miało być po bożemu - bilety stojące za 5 GBP i nadzieja na znośną pogodę, bo dachu brak. Dotarliśmy przed czasem i ekscytacja zaczęła sięgać zenitu, bo teatr wygląda tak:

Tu widok z naszych miejsc przy samej scenie.
Niby z boku, ale aktorzy w pełni wykorzystywali
przestrzeń i rzadko nie widzieliśmy, co się dzieje


Bilety wykupione!


Jest radość! Jest ekscytacja! Co to będzie?

Przedstawienie, choć długie (plus przerwa), absolutnie nas porwało. Nie dłużyło się ani chwili, śmialiśmy się w głos z całym tłumem widzów, śledziliśmy kolejne sceny jak zahipnotyzowani, podziwiając aktorów, którzy odgrywali przynajmniej dwie postaci na zmianę. 

Nie będę udawać, że wszystko co do słowa rozumieliśmy, ale i lokalsi tłumaczyli sobie w przerwie niektóre zawiłości archaicznego języka. Oglądałam kiedyś "Sen..." w Teatrze Polskim w Warszawie, plus włączyłam sobie w przerwie tekst na telefonie, żeby było łatwiej, ale nawet bez tego - aktorzy grali dość sugestywnie, więc można było nadążyć za intrygą. To, co chyba najbardziej nam doskwierało, to zmęczone po całym dniu chodzenia nogi i temperatura, kiedy już wraz z zapadającym zmrokiem zaczęła wyczuwalnie spadać.

Tak czy inaczej - wrażenia niezapomniane i nieporównywalne z żadnym innym teatrem. Wróciłam się jeszcze, żeby zrobić dla Was zdjęcia tuż przed zamknięciem.




 

I kto by pomyślał? Tak oto dwie wcale nie najwybitniejsze komedie romantyczne zaprowadziły nas w ciekawe miejsca i zapewniły wyjątkowe wrażenia. Jest moc w popkulturze, której nie warto lekceważyć w podróży, a wręcz przeciwnie - warto dać jej się czasem ponieść, do czego mocno Was zachęcam.

niedziela, 4 czerwca 2023

Londyńskie migawki - Harry Potter

Może to wstyd, a może tylko niespodzianka, ale przed majem 2023 byłam w Londynie tylko raz. Pracowo, dwa popołudnia do zagospodarowania, z których to jedno słoneczne zgodnie z prawem Murphy'ego spędziłam z resztą ekipy w pubie, a to drugie - przeznaczone na zwiedzanie - zaserwowało nam prawdziwie londyńską pogodę.

Niedosyt i niespełnione marzenie pozostało. A kiedy spełniać marzenia jak nie w urodziny? :)

Coroczna tradycja wizyty na Helu została więc tym razem przerwana i przyszła pora na Londyn. Trzy i pół dnia to zdecydowanie nie dość, pozostało więc spróbować wskazać priorytety, licząc się z tym, że na pewno coś zostanie na kolejną wizytę. Albo raczej wizyty.

Co więc zostało na liście? Z pewnością włóczenie się po mieście w poszukiwaniu rozpoznawalnych z wytworów kultury miejscówek i innych nerdowskich świątyń. Nie obiecuję, że będą kolejne części tego wpisu, ale skoro na blogu znajduje się już notka o Harrym w Edynburgu, to od niego zaczniemy...

Harry Potter

Nie wdając się w zbyt wiele szczegółów, Harry Potter był dla mnie bardzo ważną serią. Zaliczyłam stanie o północy w oczekiwaniu na premiery, czytanie pirackich tłumaczeń przed oficjalnym, frustrację kolejnymi filmami, kiedy znowu pominięto ważny wątek czy dialog lub dodano jakieś głupoty. Ba!, Harry wciąż ma specjalne miejsce w moim serduszku i to właśnie ta seria jako jedna z nielicznych przyjechała ze mną do Szwajcarii, a w przypływie gorszego nastroju powrót do sagi to jak ciepły kocyk i kakałko w jednym. Nawet filmy pokryły się już dla mnie odpowiednią patyną nostalgii i nie rażą już tak bardzo jak kiedyś... No chyba że Ginny właśnie wiąże Harry'emu buty, grrrr..

Oczywiście z biegiem lat dostrzegam coraz więcej luk i absurdów w fabule i świecie przedstawionym, ale to, że jakieś miejscówki z Harry'ego zostaną przez nas odwiedzone podczas tego wypadu do Londynu, było dla mnie równie oczywiste.

Tym razem odpuściłam wizytę w studiu Warner Bros, chcąc zobaczyć jak najwięcej miasta. Może kiedyś, najchętniej w towarzystwie innego Potteromaniaka, przyjdzie i na nie pora... Chętni mogą się zgłaszać!

Ale i bez studia nie można w Londynie narzekać na brak atrakcji czy nawiązań do historii chłopaka z blizną. Gotowi?


Peron 9 i 3/4 na stacji King's Cross

Kultowe miejsce z gigantyczną kolejką do zrobienia sobie pamiątkowego zdjęcia ukazującego delikwenta w momencie przechodzenia przez ścianę na jedyny słuszny peron. Na stanie w kolejce szkoda było czasu, a kiedy myślałam, że uda się przechytrzyć system, pojawiając się tuż przed zamknięciem pobliskiego sklepu z tematycznymi pamiątkami, to... przechytrzono mnie :D Bo okazało się, że godziny otwarcia sklepu i godziny przeznaczone na zdjęcie nie są jednak ze sobą tożsame. Wieczorową porą i owszem - nie ma kolejki chętnych, ale nie ma też znikającego w ścianie wózka bagażowego i dodatkowych gadżetów, które umożliwiają zrobienie wspomnianego niezapomnianego ujęcia. To co zostaje po godzinach? - spytacie... A to!

Ściana nie puściła, zostaję z Mugolami



Pomnik Harry'ego

Różne znakomitości mają na Leicester Square swoje pomniki, nie mogło zatem zabraknąć i Harry'ego na Nimbusie 2000. Staram się nie myśleć o tym, że przede mną w tym miejscu zrobiła sobie fotkę na oko pięcioletnia dziewczynka. Mam i ja!

U obojga wiatr we włosach!


Leadenhall Market

A to z kolei chyba odrobinę mniej znane Potterowe miejsce, a może znowu kwestia odwiedzenia go po godzinach. Leadenhall Market - dziewiętnastowieczny pasaż, który udaje wejście na Ulicę Pokątną w filmach. Zdecydowanie ma swój urok, zwłaszcza że znajduje się w dzielnicy wieżowców, więc ten kontrast jeszcze bardziej tenże urok potęguje.






House of MinaLima

Niby po prostu sklep z gadżetami, ale za to jakimi! Autorzy grafik z Harry'ego mają tutaj mini wystawę, a cały przybytek utrzymany jest w klimacie z filmów. Tapeta z drzewem genealogicznym rodziny Blacków mocno kusiła, ale muszę najpierw wymyślić gdzie ją powiesić. Na razie zostają pamiątkowe zdjęcia i ulga, że nie było tłumów. Po inne ciekawe gadżety można też zajrzeć do Hamley's i House of Spells.

Eleganckie wejście


A w środku takie widoki!



Piętro niżej mała galeria, również z grafikami spoza świata HP


A tu już pamiątkowe artefakty z Hamley's, z tych bardziej premium, za szybą



Millenium Bridge

Choć w filmach nie brakuje wielu słynnych widoków z Londynu, to chyba właśnie za sprawą ekranizacji "Księcia Półkrwi" poznałam ten charakterystyczny most. Udało się po nim przejść, podziwiać za dnia, nocą i z poziomu wody. Niezmiennie robi wrażenie i chyba zaraz odświeżę sobie scenę jego zniszczenia. A może dla pewności, lepiej zacząć od pierwszej części? ;)

Na moście, tym razem bez Śmierciożerców


Widoczek za dnia, jak widać słońca nie brakowało

A tu dla odmiany wieczorową porą


A co lepiej ze świata HP przemilczeć?

To ja może zostawię tu tylko to wymowne zdjęcie...



Jak już wspomniałam, nieregularna ze mnie blogerka, więc nie obiecam w tym momencie kolejnych londyńskich wpisów. Gdybyście jednak zastanawiali się nad wyjazdem, to... już się nie zastanawiajcie i po prostu zacznijcie pakować. W Londynie każdy znajdzie coś dla siebie, a Potteromaniak na pewno! 

A które Potterowe miejsca jeszcze warto zobaczyć? Chętnie przyjmę od Was polecajki przed kolejnym wypadem!



sobota, 24 września 2022

Mój nowy galijski sąsiad albo moja wielka szwajcarska przeprowadzka

Chwilę mnie nie było, więc możecie się domyślać, że coś się działo :)

W ciągu ostatniego miesiąca między innymi:

  • przeprowadziłam się
  • byłam na spotkaniu dla ekspatów w Zurychu
  • zostawiłam laptopa w miejscu publicznym (odzyskany, nie martwcie się)
  • rozgryzłam (chyba) lokalny system segregacji odpadów
  • byłam w pocztówkowych szwajcarskich górach i na basenie
  • skorzystałam (więcej niż raz, żeby nie było) z publicznej pralni w moim nowym budynku
  • delektowałam się powitalnym poczęstunkiem od sąsiadów
  • przetrwałam perturbacje z internetem

A to nie wszystko!

Dziś skupmy się jednak na samej przeprowadzce i związanymi z nią tematami, bo to zdecydowanie największe wydarzenie miesiąca.

Widok z mojego balkonu - nadchodzi deszcz...



Odkąd uzyskałam pozytywną odpowiedź w sprawie mieszkania, wiedziałam, że czeka mnie załatwienie kilku spraw: ubezpieczenie, internet, meldunek, koordynacja przeprowadzki i transportu rzeczy z Polski... A na koniec przeniesienie tych "paru drobiazgów", które ze mną przyjechały.

Na przeprowadzkę na szczęście przysługuje dzień wolny od pracy, ale pewnie przydałoby się nawet więcej, kto się kiedykolwiek przeprowadzał, ten wie... Do tego 25 sierpnia był straszliwy upał, w sam raz na dźwiganie walizek. Ale po kolei...


UBEZPIECZENIE MIESZKANIA


Jak zwykle w takich tematach - opcji i widełek jest sporo. Standardem jest nie tylko ubezpieczenie od nieprzewidzianych awarii, ale też od rażącego zaniedbania ze strony lokatora. Ubezpieczenie musiałam mieć ogarnięte przed przeprowadzką, choć ostatecznie opłaciłam je nieco później, bo za pierwszym razem źle je obliczono.


PROTOKÓŁ, CZYLI ZDANIE I PRZEJĘCIE MIESZKANIA


Moja ulubiona część :D 

Kiedy w dniu przeprowadzki dotarłam na miejsce, najpierw zaliczyłam obchód z ówczesną lokatorką - obejrzałyśmy dokładnie wszystkie pomieszczenia, zwracając uwagę na wszelkie niedoskonałości, które ujęte są w specjalnym protokole. Jako wady zastane, nie wpłyną na odzyskanie depozytu przy wyprowadzce.

Po jakiś 30 minutach dołączyła właścicielka, która ruszyła w dokładnie ten sam obchód, jeszcze raz wszystko oglądając i porównując z protokołem spisanym w dniu wprowadzki pani W. 

Następnie miał miejsce obchód numer 3 - już ze mną jako nową lokatorką. W blankiecie uzupełnianym długopisem przez kalkę - żeby była kopia dla nas obu - zostały odnotowane wszelkie istniejące usterki.

Ślady po blokadzie dziecięcej na ramie okiennej zostały wpisane do protokołu


W formularzu znajduje się też informacja, jakie koszty wynajmu ponosiła poprzednia lokatorka - żeby nie było specjalnych rozbieżności. I rzeczywiście, płacę niewiele więcej, bardziej ze względu na nadpłatę za wodę/ogrzewanie, która zostanie potem rozliczona, w zależności od rzeczywistego zużycia.

Niestety, w toku obchodu okazało się, że mieszkanie nie jest lśniąco czyste i lokatorka będzie musiała wrócić, żeby posprzątać, albo chociaż wynajmie ekipę za parę setek franków, bo tak nie może być!
Odrobinkę przerażona tak skrupulatnym obrotem sprawy zostałam poinformowana o kolejnych 14 dniach, w czasie których mogę wciąż zgłosić odnalezione usterki, typu rysa na parkiecie, smuga na wannie etc. 

Ten ubytek emalii koniecznie trzeba naprawić!


Czekała mnie też wizyta fachowców, którzy przykładowo przykleją nową uszczelkę u doły parawanu nawannowego, albo nałożą nową warstwę emalii, żeby wszystko było idealnie...Nie ma żartów! Zrobiłam więc dodatkowe zdjęcia w czasie tych 14 dni i właścicielka przyszła ponownie. Była jednak wtedy o wiele bardziej wyrozumiała i uznała, że większość tych usterek to normalne zużycie i nie trzeba ich dopisywać do protokołu. Zdjęcia sobie zostawię i tak, żeby nie było ;)


KOSZTY


Jeszcze przed przeprowadzką musiałam zapłacić depozyt - 5.000 CHF. Jak to w Szwajcarii, z otwarciem konta depozytowego łączyła się papierologia - najpierw razem z właścicielką musiałyśmy wypełnić i podpisać papierowy formularz. Potem należało go wysłać listem. W odpowiedzi otrzymałam 3 (słownie: trzy!) koperty - 1.z informacją o otwarciu konta, 2.z rachunkiem za sam depozyt i 3.z odrębnym rachunkiem za koszt otwarcia konta: 50 CHF. Wszystkie przyszły tego samego dnia, ale zapakowane oddzielnie...

Moja kolekcja kopert, jeszcze z Zurychu



Czekała mnie jeszcze opłata za meble odkupione od poprzedniej lokatorki i za czynsz za ostatni tydzień sierpnia - tę kwotę udało mi się obniżyć, bo postanowiłam sama wysprzątać mieszkanie, a nie czekać na kolejne wizyty ekipy sprzątającej. Pewnie zaniżyłam koszt swoich usług, ale i tak bym wolała sama po swojemu ogarnąć.


TRANSPORT DOBYTKU


Ten z Polski poszedł niesamowicie sprawnie (zdecydowanie polecam firmę "SantaFe") - dwóch dzielnych panów przyjechało już następnego dnia, 26 sierpnia. Wnieśli kartony, skręcili meble i ustawili w wybranych miejscach. 

Odrobinkę gorzej poszło mi z przewozem rzeczy z Zurychu - mogłam poprosić kogoś o pomoc, ale chciałam być dzielna. ;) Skończyło się na 3 kursach pociagiem, ostatni o 23ciej, jak już wspomniałam - w sprzyjających roztopieniu warunkach atmosferycznych. Najważniejsze, że się udało jednego dnia i z głowy:) Mimo wyśmienitej lokalizacji, za zurychskim mieszkaniem jakoś nie tęsknię - przechodziłam niedawno i choć już inne nazwisko widnieje na mojej dawnej skrzynce pocztowej, łza w oku się nie zakręciła - ot, życie! Na pewno jestem wdzięczna za tak cieplarniane warunki na starcie, ale lepiej być już "na swoim".


MELDUNEK


W teorii - prosta sprawa. Jest link, można - o dziwo! - wszystko załatwić prosto i bez papierów. Trzeba się wyrejestrować z Zurychu i zameldować w nowej miejscowości. W praktyce: formularz jest dość obszerny, wymaga chyba wszelkich możliwych personalnych informacji, załączników i dokumentów, łącznie z kartą ubezpieczenia zdrowotnego, której jeszcze nie mam. Ciekawe było, że po wpisaniu mojego nowego adresu, pojawiła się rozwijana lista wszystkich mieszkań w tym budynku, mogłam się więc nieco więcej dowiedzieć o metrażu sąsiadów i jeszcze bardziej docenić własny ;)

Kiedy już uporałam się z formularzem i zapłaciłam symboliczne 70 CHF (!), dostałam jeszcze mailowo prośbę o akt ślubu (nie musiałam go tłumaczyć ani wysyłać pocztą!) i kopię mojego pozwolenia na pobyt. Ostatecznie otrzymałam papierowe - jakżeby inaczej! - zaświadczenie o zameldowaniu, wraz z listem powitalnym, kuponem na 10 CHF do wykorzystania w lokalnych sklepach i informacją o spotkaniu integracyjnym w lecie... 2023 :D Już wpisuję w kalendarz! Dostałam też formularz, który mogę wypełnić i - rzecz jasna - odesłać pocztą, jeśli chciałabym nawiązać kontakt z osobami w sąsiedztwie, które mówią w moim ojczystym języku.

No i tak, utyskuję złośliwie na komunikację pocztą, ale tak między nami - z wypiekami na twarzy sprawdzam codziennie skrzynkę ;) Zwykle czeka tam komunikacja na temat nadchodzącego referendum, w którym i tak nie mogę zagłosować, albo list od kolejnej fundacji, która chętnie przytuli moją darowiznę. Skrzynka zatem rzadko kiedy jest pusta, ku mojej wielkiej uciesze.


INTERNET


O ile o prąd czy wodę nie muszę się martwić - wodę opłacam w czynszu, a w sprawie prądu sami mnie znajdą (podobnie ma się rzecz z abonamentem TV, od którego nie można się wymigać, nawet jeśli nie posiada się telewizora, 335 CHF rocznie poszło...), o tyle internet zależy już tylko ode mnie - jaka firma, jaka oferta etc. Zwłaszcza że do mojego nowego M w zasadzie każda z wiodących firm może doprowadzić usługę. Nie mieszkam na końcu świata, mówimy o Szwajcarii, więc nie spodziewałam się tego, co miało mnie czekać...
W skrócie: po 14 dniach walki rozwiązałam umowę z jedną firmą i zawarłam kolejną - tym razem zakończoną sukcesem, ale 3 tygodnie nie miałam internetu w domu, poza - na szczęście - komórką pracową. Dobrze, że kilka książek z Polski dojechało... Miesięczny koszt, niby promocyjny: 39,90 CHF.



STOSUNKI SĄSIEDZKIE


Odkąd dowiedziałam się o czekającej mnie przeprowadzce do Szwajcarii, nasłuchałam się zewsząd tych samych komentarzy - jacy to Szwajcarzy są mili i uprzejmi w codziennych kontaktach, ale za to - jak trudno z nimi nawiązać głębszą relację, wyjść poza ramy "dzień dobry" i "co słychać". I to pewnie prawda, choć na razie tak bardzo mi to nie doskwiera, bo mam pewne grono znajomych z pracy i regularne kontakty z Polską, ale wciąż - powitano mnie tu bardzo serdecznie. Już drugiego wieczoru odwiedzili mnie sąsiedzi z parteru (rodzina właścicielki budynku) z domowym wypiekiem i ofertą zamontowania lamp w sypialniach (tego usługa przeprowadzkowa nie obejmuje). W dodatku - mówiący po angielsku :) 

Domowy wypiek w serwetce, przewiązany wstążeczką

Od tamtej pory zdążyłam się już zrewanżować polskimi słodyczami, a potem dostać kolejny poczęstunek - smakowitą kanapkę na kolację. Już planuję "zemstę" ;)

Udaje mi się też na podstawowym poziomie dogadać z inną sąsiadką z parteru - starszą panią, która mówi tylko po szwajcarsku, za to widząc mnie z wielką walizą, otworzyła drzwi domofonem i poinstruowała, jak je ustawić, żeby się nie zamykały i żebym mogła spokojnie wtaszczyć toboły. Na co dzień rzeczywiście miło jest mijać uśmiechniętych ludzi, którzy pozdrowią czy życzą smacznego, kiedy kończę w drodze kanapkę. Trochę mi to przypomina Japonię, gdzie też ciężko przebić się za jakże uśmiechniętą i kłaniającą się fasadę, ale w codziennym funkcjonowaniu jest to dość sympatyczne. 

A, Maennedorf to miejscowość opanowana przez koty, na co oczywiście nie narzekam i posłusznie głaszczę kocie grzbiety, jeśli podejdą i wyrażą na to ochotę - jestem tylko człowiekiem, znam swoje miejsce w kocim wszechświecie.


MOŻE NIEKOMFORTOWY, ALE NIEUNIKNIONY TEMAT: ŚMIECI


Udało mi się - bo i bez tego ani rusz - dowiedzieć więcej o systemie segregacji odpadów, zwłaszcza: gdzie zdobyć specjalne naklejki na worki ze zmieszanymi :D Tak tu działa opłata za wywóz śmieci: na każdy worek należy nakleić odpowiednią, zakupioną wcześniej w danej miejscowości (każda ma swoje) naklejkę (jedną lub więcej, jeśli worek jest większy). Płacę zatem za każdy worek osobno, tylko za swoje własne, tylko tyle, ile rzeczywiście zapełniłam.

Pozostałe odpady należy oczywiście segregować - jest sporo kategorii, wiadomo, szkło sortuje się kolorami na przykład. Nie było to takie oczywiste na początku, bo zasady są tu nieco inne niż w Polsce.
Przy budynkach mieszkalnych są zwykle tylko kosze na bio i zmieszane, a całą resztę zanosi się do odpowiednich punktów, które mimo że są wolno stojącymi i ogólnodostępnymi 24/7 pojemnikami, mają określone "godziny otwarcia", od poniedziałku do soboty, w tygodniu do 20, w sobotę do 18, z przerwą na lunch 12-13. W niedzielę i święta śmieci się nie wynosi, przynajmniej zgodnie z zasadami ;)
Butelki PET można zanieść do marketów (typu Aldi czy Migros), gdzie znajdują się - nieraz nieźle ukryte - kosze.

Niektóre z odpadów, na przykład kartony, zbiera się tylko w określone dni w miesiącu, zgodnie z kalendarzem. Raczej się tych dni nie przegapi - łatwo zauważyć, kiedy wszyscy sąsiedzi wystawiają przed drzwi pudła. Łatwo też wtedy porównać, czy dobrze się zinterpretowało wytyczne - jeśli sąsiad  wystawił karton po płatkach, to ja też mogę ;)


PRALNIA


Na koniec gratka i kolejna szwajcarska ciekawostka, przed którą mnie ostrzegano - wspólna pralnia w piwnicy! Rzeczywiście, w wielu mieszkaniach, które oglądałam, na żywo czy tylko w internecie, nie ma pralki i korzysta się ze wspólnej, na zmianę z sąsiadami. Tak jest i w moim budynku, ale póki co zupełnie mi ten system nie doskwiera. Nie ma, jak gdzieniegdzie, określonego kalendarza, nie muszę walczyć o wolne miejsce z dziesiątkami lokatorów, wciąż jest dla mnie atrakcją, że muszę zabrać ze sobą specjalny "klucz", dzięki któremu płacę tylko za prąd, który sama zużyłam w trakcie swojego prania. Zresztą, zobaczcie sami!




Przyznaję - nie czuję się jeszcze w Szwajcarii jak w domu, góry za oknem wciąż wyglądają egzotycznie, ale zdecydowanie stopniowo się urządzam i odkrywam okolicę. 

Okolica. Poznajcie się.


W ubiegły weekend byłam na lokalnym mini-festynie i na spacerze do sąsiedniej miejscowości, a tam...

Mój nowy sąsiad - Obelix!


Trochę martwi mnie pusta przestrzeń po Asterixie, ale może też wybrał się na przechadzkę?
Nie winiłabym go. Serdecznie zapraszam, jeśli macie ochotę go wspólnie poszukać ;)


sobota, 6 sierpnia 2022

Jak nie skończyć pod helweckim mostem

Nie ma jak clickbait'owy tytuł, c' nie? :D

Powyżej most w Rapperswilu - najdłuższy drewniany most w Szwajcarii

A zatem dziś mam dla Was tragikomedię o poszukiwaniu mieszkania na wynajem w Szwajcarii!

W poprzednim poście wspominałam o szerokim wsparciu od mojej firmy, które obejmuje również w pełni wyposażone mieszkanie w Zurychu na 2 miesiące. Jak się zapewne domyślacie, w zasadzie tuż po przylocie pojawia się pytanie - dobra, dobra, ale gdzie będziesz mieszkać po upływie tych dwóch miesięcy? I tutaj firma również nie pozostawiła mnie samej sobie - dostałam wsparcie lokalnej agencji, która ma pomóc w znalezieniu wymarzonego M i wszelkich formalnościach.

Choć 8 tygodni może wyglądać na szmat czasu, jeszcze przed wyjazdem osłuchałam się już historii mrożących krew w żyłach o jakże wymagającym szwajcarskim rynku mieszkaniowym :

  • Jak to trudno znaleźć mieszkanie, bo generalnie popyt znacząco przewyższa podaż
  • Jak to szybko trzeba się decydować, bo dobre oferty znikają raz-dwa
  • Jak to trzeba zwracać uwagę na newralgiczną kwestię pralki, dzielonej z sąsiadami lub własnej
  • Jak to koleżanka koleżanki przeprowadziła się do Szwajcarii już w kwietniu i nadal mieszka w Airbnb, bo nie może zdobyć mieszkania
  • Jakie to szczegółowe są ankiety dla potencjalnych najemców i że nawet z pomocą agencji nie ma się gwarancji, że właściciel wybierze właśnie Ciebie
  • Jak to w razie chęci zmiany mieszkania, rozwiązać umowę można tylko 3 razy w roku, a jeśli chce się to zrobić w innym momencie, to trzeba samodzielnie znaleźć nowego lokatora
  • Jak to sformalizowany jest proces wpłacania depozytu - specjalne konto w banku, minimalnie oprocentowane, do którego tylko najemca i właściciel mają dostęp
  • Jak to większość mieszkań jest nieumeblowanych - kuchnia i łazienka są na ogół w pełni wyposażone (choć wystrój moze nieco trącić myszką), za to pokoje zwykle są zupełnie puste, a z kolei te rzadkie umeblowane mieszkania kosztują nieopłacalne krocie
  • A jednocześnie - jak to pełna optymizmu jest moja agentka, przekonana, że znajdziemy mi mieszkanie w przeciągu pierwszych 3 tygodni max...
Jak sądzicie - ile z tych legend się potwierdziło?

Dokładnie... wszystkie!

  • Rzeczywiście mieszkań jest mało, a chętnych tłumy. Jeśli zajrzycie na jedną z najpopularniejszych stron: https://www.homegate.ch/en i spróbujecie wyszukać oferty w jakiejś konkretnej lokalizacji, z określonymi wymaganiami czy w danym przedziale cenowym, szybko może się okazać, że tych spełniających kryteria jest najwyżej kilka. I rzeczywiście znikają szybko. I rzeczywiście część mieszkań oglądałam w tłumie innych chętnych.
  • Jeśli chodzi o wymagania - wiadomo, każdy ma swoje preferencje, ale jak rzadko przydaje się tu dość konkretne określenie, z czego jesteście w stanie zrezygnować, a z czego absolutnie nie. Czy to kwestia liczby pokoi czy lokalizacji, a może ceny. Czy w ogóle chcecie oglądać dane mieszkanie na podstawie zdjęć i informacji? Czy w ogóle bierzecie je na serio pod uwagę, czy tylko chcecie po prostu zacząć coś oglądać, nawet jeśli lokalizacja czy cena nie taka?
  • No właśnie - cena. Obiecałam nieco więcej szczegółów w tym temacie ;) Oczywiście możecie sami zerknąć na homegate, ale ja już przed przyjazdem liczyłam się z tym, że wynajem mieszkania będzie mnie kosztował około 2 tysięcy franków. Cena, zwłaszcza po przeliczeniu na prawie każdą inną walutę, zwala z nóg, ale takie są tu realia. Warto przy tym dodać, że zwykle są to mieszkania od 70m w górę, nie widziałam za bardzo kawalerek czy mikro apartamentów, choć też takich nie szukałam. Można znaleźć coś tańszego, można - naturalnie - wydać więcej, albo i dużo więcej. Mi najbardziej zależało na dwóch sypialniach i wygodnej lokalizacji. Warto zaznaczyć, że cena obejmuje na ogół już wodę i ogrzewanie, piwnicę, dostęp do wspólnej pralki (jeśli nie ma jej w mieszkaniu), często dostęp do wspólnego schowka na rowery, zwykle miejsce parkingowe jest dodatkowo płatne. Dodatkowo trzeba opłacić prąd i internet, a także specjalne worki na śmieci (to na pewno będzie ciekawy temat do opisania po przeprowadzce).
  • Do tego dochodzi oczywiście jednorazowy depozyt - zwykle równowartość trzech czynszów. Opcje są zwykle dwie - albo wspomniane już konto bankowe (co wydaje się dość przejrzystym rozwiązaniem, i w pełni zwrotnym, jeśli nie będzie zniszczeń), albo spłacane miesięczne "ubezpieczenie" zamiast depozytu, pewnie łatwiejsze do przełknięcia finansowo, ale bezzwrotne.
  • Jest jeszcze kwestia mebli. Ja nie zamierzałam ogołocić mieszkania w Polsce, więc musiałam zdobyć skądś wyposażenie. Na szczęście udało się dogadać z obecną lokatorką, więc część mebli odkupię od niej. Początkowo miałam chytry plan przewiezienia okazyjnie zakupionych mebli z polskiej ikei czy innego jyska, musiałabym jednak wtedy zapłacić podatek i cło, więc... przestaje się to opłacać. Jeśli chodzi o lokalne zakupy, są tu oczywiście strony typu olx, jak również miejscowa ikea, przy dużych gabarytowo zakupach pozostaje jednak kwestia kosztownego transportu i... wniesienia. 
  • Na jakie mieszkania można trafić? Oczywiście - bardzo różne :) I zupełnie nowe, jeszcze nawet niewykończone (tu wyczulony na nieuczciwych deweloperów Polak kalkuluje, o ile prace mogą się opóźnić. Podobno tu się to nie zdarza); i pamiętające lepsze czasy klockowate bloki, za to z własnym kominkiem w salonie; i przerobione z dawnych piwnic siedziby z ogrzewaniem podłogowym; i dwupoziomowe lofty; i parter/piętro w domu jednorodzinnym z własnym czy dzielonym ogrodem... Na pewno trzeba być bardzo elastycznym i gotowym się stawić o dowolnej porze, bo zwykle wizyty odbywają się tylko raz, moze dwa, w tygodniu, w określonym dniu i o określonej godzinie, i jeśli przegapisz tę porę, to Twoje szanse spadają... no chyba że chcesz aplikować w ciemno.
  • A jak wygląda sama aplikacja na mieszkanie? Rzeczywiście trzeba wypełnić szczegółową ankietę (choć tu akurat na ogół miałam pomoc agencji) z informacjami na temat zarobków, posiadania dzieci, zwierząt, nałogów czy muzycznego hobby. Pomaga dołączenie zdjęcia i... trzymanie mocno kciuków. Na 3 moje aplikacje, jedna spotkała się z pozytywną odpowiedzią, jedna przyniosła mi honorowe drugie  miejsce, a trzecia - nawet tyle nie. I tak, w przypadku pozytywnej odpowiedzi, musiałam się zdecydować jeszcze tego samego dnia (mimo że miałam jeszcze jedno oglądanie umówione 2 dni później). Mogłam wtedy odmówić, jeszcze bez konsekwencji. W przypadku zgody z mojej strony, nasza umowa staje się już wiążąca, nawet bez formalnie podpisanego kontraktu.
  • Jak szybko znalazłam mieszkanie? Czy to jest to wymarzone? Moje przyszłe M obejrzałam w piątek, tydzień po przylocie i tak, było pierwszym mieszkaniem, które mi się autentycznie spodobało. Spełnia wymagania, a może nawet jeszcze więcej. Oglądałam je sama, ale na szczęście obecna lokatorka mówi po angielsku, a i właścicielka - Szwajcarka w sile wieku, była w stanie najważniejsze kwestie zakomunikować w zrozumiałym dla mnie języku. 
Cóż.... Mimo strasznych opowieści, można powiedzieć, że cały proces odbył się bardzo sprawnie, ale nie ukrywam, że był to czas dla mnie niezwykle stresujący. Pierwsze dni w nowym kraju, pierwsze dni w nowej roli, dużo spotkań, załatwiania, upał, ciągłe przeglądanie homegate i nieustający kontakt z agencją... W dodatku wszelkie dobre rady, w stylu: jeśli nie znajdziesz czegoś w lipcu, to w sierpniu może być ciężko, bo to martwy sezon ze względu na urlopy. W którymś momencie zaczęłam już rozważać poszukanie czegoś w Rapperswilu, ale okazało się, że ponieważ to inny kanton, musiałabym się raz jeszcze zarejestrować w urzędzie, zapłacić, a niekoniecznie byłoby łatwiej...

Oczywiście jestem bardzo wdzięczna przedstawicielom agencji, którzy wspierali mnie w tym procesie. Trochę jeszcze papierologii pozostało, jak i sam transport rzeczy z Polski, ale mam wrażenie, że nadchodząca wielkimi krokami przeprowadzka będzie takim kolejnym kamieniem milowym - momentem, w którym być może w końcu poczuję na serio, że... przeprowadziłam się do innego kraju. I że mogę przyjmować gości! ;)

Trzymajcie kciuki!









środa, 27 lipca 2022

Szwajcaria - pierwsze wrażenia

Stało się!



Długo oczekiwana podróż, pakowanie, zakupy, badania, a potem stosunkowo krótki lot i oto ląduję w Zurychu. Jak zapewne sporo z Was wie, od lipca zaczynam pracę na nowym stanowisku i.. w nowym kraju, Szwajcarii. Mieszkałam tu już przez kilka miesięcy parę lat temu, ale teraz będzie zupełnie inaczej.

A jak? Gdyby oceniać po pierwszym dniu, to bardzo dobrze i z przytupem ;)


Pierwszy dzień

Lotnisko: Lądowanie o czasie. Walizki są. Klucze do mieszkania czekają.

Transport: trochę zamieszania: tramwaj czy pociąg? Kupno biletu gładko, cena: 6,80 CHF za 4 przystanki.

Trasa do mieszkania: o, jest McDonald! :D Pierwsze zapytanie o drogę po niemiecku (i w zasadzie zrozumiana odpowiedź ;) ) Lunch w Coop'ie za 10 CHF (Wurst z puree i warzywkami: poezja smaków to nie była, ale chociaż na ciepło; bio sztućce wielokrotnego użytku za 0,10 CHF, ten łyżko-widelec służy mi do dziś).

Papierologia: po pierwsze - mam towarzystwo. Ana z agencji zajmującej się moją przeprowadzką zabiera mnie do ratusza, gdzie mam się zameldować. Pani w okienku bardzo miła, obsługa po angielsku, potrzebne są: kontrakt, umowa o wynajem tymczasowego mieszkania, paszport i 110 CHF. Kilka pytań, np. o to, czy mieszkałam już w Szwajcarii na dłużej, czy jestem wierząca. Mój ulubiony moment: dostaję czystą kartkę (nie żaden formularz), żeby napisać na niej imiona i nazwiska rodziców, panieńskie nazwisko matki i adres e-mail. Pani następnie starannie te dane ręcznie wklepuje do komputera... Witamy w XXI wieku ;) Dostaję: list powitalny, informacje o segregacji śmieci, zaproszenie na wydarzenia dla ekspatów i... "voucher" na tabletki z jodyną, na wypadek zagrożenia skażeniem. Czeka mnie jeszcze spotkanie (najwcześniejszy termin na początku sierpnia), żeby wyrobić ostatecznie mój "dowód osobisty".

Akurat kończy się ślub cywilny, więc wychodząc, stąpam po płatkach róż - to się nazywa powitanie!

Bank: tutaj wszystko idzie jeszcze sprawniej. Pojawiam się w konkretnym oddziale konkretnego banku, z którym moja firma ma porozumienie - 2 lata bezpłatnego prowadzenia konta, obejmującego kartę debetową, kredytową, bankowość mobilną i rachunek oszczędnościowy (choć bez oprocentowania). Znów potrzebne są: paszport i kontrakt, a dodatkowo - zaświadczenie zameldowania zdobyte w ratuszu. Jeden podpis, kilka kartek umowy (po angielsku) podane w gustownej teczce, buteleczka wody i 20 minut później... mogę już wracać. Stacja kolejowa znajduje się po drugiej stronie ulicy - jakże wygodnie! Bilet: 8,80 CHF za 15 minut jazdy.

Mieszkanie: tymczasowe, na 2 miesiące, wynajęte za pośrednictwem agencji i opłacane przez firmę (choć ja muszę pokryć podatek od tego benefitu). Salon z podwójnym łózkiem, tv, kanapą i szafą; w pełni wyposażona kuchnia (z obu pomieszczeń można wyjść na balkon ze stolikiem i dwoma krzesłami) i łazienka (ma pralkę i suszarkę, co nie jest tak oczywiste w Szwajcarii). Nie za duże, ale sprytnie urządzone - łatwo mogę schować ubrania, kosmetyki i inne drobiazgi. Sprzątanie co tydzień, uniwersalny klucz, który otwiera drzwi do klatki, skrytkę pocztową i drzwi do mieszkania, a we wszystkich właśnie wymienionych lokacjach znajduje się... karteczka z moim nazwiskiem, zamiast numeru mieszkania. RODO w najczystszej postaci ;)

Pogoda: ciepło, lekki wiaterek, widocznie padało, kiedy jeszcze byłam na lotnisku, bo chodniki mokre, trochę duszno, a otwarcie drzwi balkonowych niewiele na razie daje. Za to wieczorem, po 21, przychodzi prawdziwy spektakl: burza i długa ulewa, która utula do snu i przynosi upragnione ochłodzenie... Mocny akcent na koniec pierwszego dnia.

Spostrzeżenia: 

  • ruch samochodowy: raczej spokojny, płynny, choć widziałam już spieszącego się lokalsa, wyprzedzającego na pasach :D Niekoniecznie kierowcy zatrzymują się przed pasami, a piesi przechodzą również poza pasami czy na czerwonym! Ana twierdzi, że jesli przekracza się dozwoloną prędkość o kilka km, nawet w skali roku, mandat nie grozi, ale na razie nie mam jak i chęci testować ;)
  • moda: wiem, że Zurych to nie stolica mody, ale chyba spodziewałam się większej liczby gustownie (tak, kwestia gustu)/wyróżniająco się ubranych ludzi. A tu... raczej luz w temacie, choć oczywiście najbardziej mnie ciekawi realny dress code w moim biurze (pierwszy dzień już w poniedziałek!)
  • alkohol a miejsca publiczne: w Szwajcarii można, więc w czwartek wieczorem (przed burzą) sporo osób wyległo nad jezioro z ulubionym drinkiem - i to rozumiem!
  • ceny: no dobra, umówmy się, że na ten aspekt wszyscy czekaliśmy, więc... poczekajcie do kolejnego wpisu :D 


wtorek, 2 marca 2021

Jak Amundsen

Zima 2021 nadciągnęła z impetem, zaskakując nie tylko drogowców, ale i najstarszych górali. Ze sklepów zniknęły łopaty i sanki, a FB zaroił się od śnieżnych selfie i porównań, kto ma grubszą warstwę śniegu pod oknem, a kto od rana ulepił więcej bałwanów.


Mimo że na przełomie lutego i marca śnieżna aura była już zdecydowanie w odwrocie, wciąż jeszcze można było odnaleźć jej przebłyski i nacieszyć się rześkim powietrzem w opustoszałych poza sezonem kurortach. Dziś tylko kilka migawek z pewnego spontanicznego weekendu, między jednym lockdownem a (najprawdopodobniej) kolejnym...


Kuźnica

W sezonie jedno z nadbałtyckich piekiełek, ale też znana miejscówka kitesurferów. Naszą uwagę przyciągnęła pewna niewielka zatoczka, jedyna w okolicy wciąż częściowo zamarznięta. Gdy tylko wysiedliśmy z samochodu, w zasadzie nie mieliśmy wątpliwości, dlaczego akurat ta zatoczka pozostała przyczółkiem zimy - powiedzieć, że lodowaty wiatr przenikał tu do kości, to jak nic nie powiedzieć.

Tak czy inaczej, widoki można było podziwiać iście polarne, ze spektakularną grą światła w gratisie...




Dębki

W sezonie stolica parawanów i paragonów grozy, poza sezonem... 

Gdy wyszliśmy po raz pierwszy na plażę w Dębkach było już zupełnie ciemno. Żeby na nią dotrzeć, potrzebowaliśmy latarki. Plaża kompletnie pusta, księżyc w pełni i tylko w oddali jakieś dziwne, lekko kanciaste kształty. Z racji tego, że od czasu wizyty na Podlasiu, średnio 5 razy w tygodniu oglądamy  filmiki z żubrami, nasze pierwsze skojarzenie było właśnie takie - ale żubry na plaży w Dębkach? I to jeszcze zupełnie nieruchome?

Zagadka wyjaśniła się dość szybko, ale przez te parę minut, popychani wiatrem, pozwalaliśmy wyobraźni podsyłać niestworzone wizje i historie.

Masywne kształty podziwiać mieliśmy jeszcze o świcie, ale wtedy już doskonale wiedzieliśmy, że to...

...kutry rybackie :)

W niedzielę zima przypomniała sobie jeszcze o bałtyckim wybrzeżu i powiała chłodem, wywiewając jednocześnie prawie wszystkich, i tak dość nielicznych spacerowiczów, zacierając ich ślady i uciszając ich głosy.

I znów można się było poczuć jak zdobywca dziewiczych terenów, a nawet zatknąć prowizoryczny maszt na wydmowym wzniesieniu.


Pogoda nad polskim morzem bywa zdecydowanie kapryśna, ale i tak pewnie większość z nas kojarzy je z typowo letnim krajobrazem, z goframi i parawanami. Dobrze od czasu do czasu odwiedzić wybrzeże zimową porą i zobaczyć je w zupełnie innej, niespodziewanie malowniczej odsłonie.


czwartek, 31 grudnia 2020

Białowieża - największe odkrycie 2020

Pewnie się zgodzimy, że 2020 nie był rokiem stworzonym do podróżowania. Wiele planów trzeba było przełożyć na bliżej nieokreśloną przyszłość, a i spontaniczne wypady były trudniejsze. Wymagania i obostrzenia zmieniały się jak w kalejdoskopie, kierunki otwierały się i zamykały bez ostrzeżenia.

Jest jednak coś, co 2020 zrobił całkiem nieźle - zachęcił do podróży lokalnych, krajowych. Dzięki temu właśnie odkryliśmy Toruń i Bydgoszcz, spędziliśmy kilka dni w Krynicy, ale przede wszystkim - na nasz najdłuższy urlop wybraliśmy nieznane nam dotąd Podlasie.

Wśród wielu niesamowitych miejsc na naszej trasie znalazła się i ona - Białowieża, moje top 1, zauroczenie roku 2020. Skąd ta ekscytacja? Powodów jest co najmniej kilka!


Położenie

Zbliżamy się do Białowieży wąską drogą przecinającą gęsty las, bez bicia rekordów prędkości, bo kto wie, co za zwierz może zaraz wyskoczyć prosto pod koła.

Słuchamy białoruskiego radia, bo to odbiera najlepiej. Jakoś mimowolnie przenosimy się w czasie i przestrzeni.

Powoli pojawiają się zabudowania, a las rzednie. Wkrótce docieramy do "centrum", a tam między innymi przykuwająca wzrok choć nieczynna stacja kolejowa, okazała cerkiew i brama do parku pałacowego.

Białowieża to niby zwyczajna wieś, położona głównie wzdłuż jednej ulicy, pełna malowniczych chat, gdzie nie znajdziecie biedronki, za to zaopatrzycie się w sklepiku u pani za ladą, jak za dawnych lat. Mimo że jest tam kilka okazałych pensjonatów, większość bazy noclegowej nie reklamuje się na bookingu, a raczej na lokalnych portalach i zwłaszcza w sezonie trzeba się nieźle naszukać. My trafiliśmy idealnie - agroturystyka, u "Babci" i "Dziadka" (to nie jest oficjalna nazwa, ale tak rodzinnie się tam czuliśmy) - nasi gospodarze mieszkali na parterze, my na piętrze ich domu.

Niby zwyczajna wieś, a jednak można się poczuć, jakby czas się tu zatrzymał. Wokół cisza, a nocą - prawdziwa nieprzenikniona ciemność, co najwyżej cykanie owadów czy odległe szczekanie psa. I coś jeszcze, coś nienamacalnego, czy to oddech historii, a może tchnienie puszczy?

Mimo że byliśmy w szczycie sezonu, w ogóle nie czuć było tłumów - pewnie ze względu na niesprzyjającą aurę (trafiało nam się kilka biblijnych ulew dziennie), która chyba jeszcze dodatkowo tworzyła urokliwy klimat.

Aby wczuć się jeszcze bardziej i spróbować zrozumieć, dlaczego jest tu tak wyjątkowo, polecam książkę Anny Kamińskiej "Białowieża szeptem" - czytana przed zaśnięciem w Białowieży właśnie wprowadza w niesamowity nastrój. A przy odrobinie szczęścia uda Wam się namówić gospodarzy na opowieści o dawnych czasach i posiedzicie na werandzie przy naparze z mięty z ogródka do późna, aż przestaniecie się nawzajem widzieć.

Jeśli to nie jest magia, to co nią jest? :)


Pamięć o przeszłości

Białowieża i przylegająca do niej puszcza była od wieków pod ochroną monarchów, stanowiła swoisty rezerwat, gdzie polować mógł tylko król i jego goście. I choć polowania te były obfite i krwawe (jedno z nich upamiętnia słynny obelisk z 1752 roku w Parku Pałacowym), królewski patronat zapewniał jednocześnie nietykalność tym terenom i pozwolił na ich przetrwanie we względnie dziewiczym stanie. 


Nic dziwnego, że to właśnie w okolicach Białowieży znajdziecie Szlak Dębów Królewskich - ścieżkę z widokiem na kolejne monumentalne drzewa upamiętniające kolejnych władców i ich małżonki, a także Książąt Litewskich.

Po królach pieczę nad Białowieżą przejął car, który postanowił zbudować tu swój pałac myśliwski. A cóż to był za pałac! Miał 134 pomieszczenia, każda komnata miała inny artystyczny wystrój, jedna z najciekawszych miała ściany i meble wyklejone starymi znaczkami pocztowymi z całego świata.

Równie starannie zagospodarowano sam park, po którym i dziś można przyjemnie spacerować, a gdzie znajdziecie budynek Białowieskiego Parku Narodowego wraz z muzeum.

Co się stało z samym Pałacem?

Nie, nie został zniszczony w czasie wojen - nasza Gospodyni wciąż pamiętała, jak w dzieciństwie w nim myszkowała. Zachował się po wojnie w całkiem niezłym stanie i byłby teraz unikatową atrakcją turystyczną, podjęto jednak decyzję o jego rozebraniu, co ostatecznie nastąpiło w 1961 roku. Do dziś można jeszcze podziwiać samą Bramę Pałacową i klimatyczny Dworek Gubernatora, nawet starszy od samego pałacu.

Poniżej Brama Pałacowa - w deszczu


A tu już Dworek Gubernatora - nadal leje...



Carska przeszłość nie jest jednak zupełnie w Białowieży zapomniana. Gorąco polecam odwiedziny dwóch odrestaurowanych stacji kolejowych: Białowieża Pałac i Białowieża Towarowa.

Ta pierwsza ma piękne ażurowe zdobienia, utrzymana jest w bieli i błękicie, a w sezonie spróbujecie tam wybornej kawy. Można trafić też na wystawę plenerową i inne atrakcje, w tym plac zabaw i piękny ogród.




Ciasto marcinek - polecamy!


Białowieża Towarowa, znajdująca się na uboczu wsi, została z kolei wyremontowana i zamieniona na wykwintną restaurację, a przyległe zabudowania - na unikatowe  miejsca noclegowe, mieszczące się również w dawnym wagonie!

Co do samej restauracji - ceny zawrotne, skusiliśmy się mimo wszystko, ale nie uważamy, żeby te kwoty były uzasadnione. Na pewno warto zajrzeć do środka i napawać się ciekawym wystrojem z epoki, warto też przejść się po peronie i znów powdychać ducha przeszłości. Po ulewie i o zmierzchu wrażenia są niezapomniane.




Wykwintny posiłek w "Carskiej"




Żubry

Tak, nie ma zaskoczenia - symbol Białowieskiego Parku Narodowego to zdecydowanie jedna z głównych atrakcji. Jest coś słodko-gorzkiego w historii tego gatunku, chronionego latami przez królów i carów, po to aby sami mogli nań polować, wytrzebionego na początku XX wieku, a następnie mozolną pracą przywróconego do naturalnego środowiska.

Niby to taka większa włochata krowa, ale ten majestat, a jednocześnie zwinność robią wrażenie. :)

Podobno najłatwiej spotkać dzikiego żubra jesienią lub zimą, ale całorocznie i bezpiecznie można to zrobić w Rezerwacie Pokazowym Żubrów (wstęp 10 zł). I warto. Obiekt to takie właściwie zoo, ma też plac zabaw dla dzieci i znacznie więcej gatunków do zaprezentowania niż sam żubr. Nie ma co ukrywać jednak, że to żubry - a jest ich tam całkiem sporo - przyciągają najwięcej entuzjastów i potrafią całkiem profesjonalnie pozować.




Kiedy już napatrzycie się na króla puszczy, możecie wybrać się na spacer ścieżką przyrodniczą Żebra Żubra, która zaczyna się na tyłach rezerwatu pokazowego, przy czym nie jest ona pętlą i zaprowadzi Was w zupełnie inne miejsce. Jeśli musicie wrócić do samochodu, najprościej będzie w którymś momencie zawrócić. 




Na parkingu przed rezerwatem pokazowym, przynajmniej w sezonie, stoi zwykle kilka stoisk z lokalnymi pamiątkami i produktami, ciekawe publikacje, dla małych i dużych, można tez nabyć w kasie obiektu.


Puszcza

Była już mowa o jej symbolu, dostojnym żubrze, pora przejść do meritum.


W Białowieży puszcza jest jakby stałym kompanem, czuje się bez przerwy jej majestatyczną obecność, jej ciągły wpływ na tutejszą społeczność. Nawet konfesjonały w tutajszym kościele były do niedawna "puszczańskie" - wyrzeźbione z drewnianych bali przez naszego Gospodarza we własnej osobie! Niestety już je usunięto, ale wciąz można znaleźć ich zdjęcia na google maps.

Od wieków mieszkańcy tych terenów w ten czy inny sposób byli z puszczą związani, czy wręcz od niej zależni, wykonując unikatowe zawody, na usługach króla czy cara. Również i dziś puszcza pozostaje wizytówką i motorem napędowym wsi. Białowieża była jedynym miejscem na naszej podlaskiej trasie, gdzie spotkaliśmy tylu zagranicznych turystów. Tutejszy rezerwat ścisły to chyba największa atrakcja - wejścia tylko z licencjonowanym przewodnikiem, tylko w niewielkiej grupie, za sporą opłatą, a za bramą rezerwatu kamery i strażnicy sprawdzający uprawnienia. Choć ścieżki w rezerwacie szerokie i dobrze wydeptane, a grup mimo wszystko sporo, opowieść przewodnika pozwala zrozumieć, jak ważny i unikatowy jest to ekosystem. Można też dowiedzieć się z pierwszej ręki, o co chodziło z tym kornikiem drukarzem.





Nawet jeśli nie uda Wam się wejść do rezerwatu, możecie skorzystać ze wspomnianej ścieżki Żebra Żubra, przejść się do Miejsca Mocy czy leśniczówki Simony Kossak - tras nie brakuje.

Inną atrakcją jest też przejażdżka kolejką wąskotorową z pobliskiej Hajnówki - nam się tym razem nie udało, ale słyszeliśmy sporo pochlebnych opinii i widzieliśmy parę zachęcających zdjęć.


Kulinaria

Nie może zabraknąć wzmianki o posiłkach, choć nie mamy tym razem zbyt wiele do powiedzenia. Poza wspomnianą restauracją "Carską", która karmi dobrze, ale jest bezlitosna dla portfela, jedliśmy tylko w "Babushce" (mają filie w Hajnówce, ale i w samej Białowieży) - takim trochę barze mlecznym z wyczytywaniem numerków, ale porcje słuszne, a i ceny przystępne, więc jeśli nie zależy Wam na restauracyjnym doświadczeniu, możecie śmiało uderzać. 



Magia Białowieży

Obawiam się, że mimo usilnych prób nie potrafię wyrazić słowami, co właściwie aż tak urzekło mnie w Białowieży - niby zwyczajna wioska na skraju starego i gęstego lasu, niby miejsce turystyczne, ale jest w niej coś nieuchwytnego i niezwykle kojącego. Na mnie Białowieża zadziałała trochę jak na wielu Bieszczady - miałam od razu ochotę rzucić wszystko i się tu przenieść, albo chociaz kupić jakąś działkę czy rozpadającą się chatę do remontu. Dobrze (?), że Adam mnie powstrzymał...

Prawdopodobnie gdyby nie restrykcje końca roku, to w Białowieży witałabym 2021, bo do grona moich marzeń dołączyły odwiedziny zimową porą i poszukiwania żubrów, tym razem tych dzikich. ;)

Nie pozostaje mi nic innego, jak zachęcić Was do odwiedzin. Przekonajcie się sami, czy i na Was Białowieża zrobi wyjątkowe wrażenie. Nawet jeśli nie - atrakcji na co najmniej kilkudniowy wypad z pewnością nie zabraknie.