Jest sobota, więc oczywiście pogoda średnia. Nie, to już nie jest śmieszne...
A w ogóle to chyba ciśnienie wariuje, bo nie mogłyśmy się zwlec z łóżka, dogadać (zaliczyłyśmy kilka sporych nieporozumień rano; nie, że się pokłóciłyśmy czy co, tylko dosłownie jedna nie rozumiała, co mówi druga, i odwrotnie:P), a ziewałyśmy z częstotliwością raz na dwie minuty, naprzemiennie. Wiadomo jednak, co może w takiej sytuacji pomóc - trochę ruchu! A skoro niebo straszy deszczem - postanowiłyśmy odwiedzić kolejne muzeum :D Tym razem padło na National Taiwan Museum (jakże oryginalna nazwa!).
Samo muzeum położone jest w Parku Pokoju, mogłyśmy więc najpierw popodziwiać trochę miejscowej flory i fauny:
Szczupłe te gołębie, nie to co w Krakowie
Praktycznie cały budynek jest w remoncie, jego bryły mogłyśmy się zatem tylko domyślać. Prace potrwają podobno do lutego przyszłego roku, więc jeszcze za naszej bytności :)
Co do biletów wstępu, Tajwańczycy znów stanęli na wysokości zadania - 1 zł ze zniżką studencką. Bez niej - bodajże całe 2 zł!
Co do wystaw, były dość zróżnicowane i ponownie nie nazbyt obszerne, w sam raz na leniwe sobotnie popołudnie. Nam chyba najbardziej przypadła ta poświęcona Qipao - tradycyjnym kobiecym strojom chińskim. W pierwszej sali nie można było robić zdjęć, ale w drugiej - ukazującej ewolucję stroju w XX wieku - jak najbardziej :D
Poniżej te z II połowy XX wieku
A tu już współczesne sukienki inspirowane tradycją qipao
A na deser - coś dla najmłodszych :)
Oprócz tej, odwiedziłyśmy także wystawy stałe na pierwszym piętrze poświęcone endemicznym gatunkom zwierząt na Tajwanie i endemicznym ludom wyspy.
Ta część muzeum była wyraźnie skierowana do młodszych odbiorców - można było sobie coś wcisnąć, dotknąć, pogłaskać, więc bawiłyśmy się nieźle :D Najbardziej podobała nam się mała salka kinowa poświęcona zwierzątkom żyjącym w głębinach. Jej odpowiednie oświetlenie sprawiało nie tylko, że ożywały malunki na ścianach...
...ale i przywieszka Alika, czy moje guziki :D
A tak wyglądały inne, te mniej ciekawe, sale wystawowe ;)
Jeszcze rzut oka na wnętrze budynku
...i już można pooglądać plemiona zamieszkujące naszą ulubioną wyspę. Mnie zainteresował skąpy strój rytualny
makieta łodzi
i gustowna czapka
A w korytarzu natknęłyśmy się na dorosłego już Bambiego
Zajrzałyśmy jeszcze na skierowaną dla najmłodszych wystawę pod uroczym tytułem "Food Arc", z której można się było przede wszystkim dowiedzieć, że stoimy na krawędzi katastrofy ekologicznej - ocieplenie klimatu, zbyt duża liczba ludności, problemy z wodą i wyżywieniem... Wszystko kolorowe, ale opisane chyba trochę zbyt skomplikowanym językiem. Na szczęście jest dla nas nadzieja:
Pozostała jeszcze wystawa na temat bursztynu, gdzie zajęłyśmy się przede wszystkim wyszukiwaniem wszelkich informacji o Polsce..
..obserwowaniem naprawdę niskiego sklepienia - Alik prawie sięgała głową sufitu
i - od czasu do czasu - podziwianiem tego, co w gablotach :D
Na koniec Alot majestatycznie dosiadł byka strzegącego wejścia do muzeum
Przyjrzałyśmy się jeszcze temu, czego NIE WOLNO robić w tajpejskich parkach. Wy też się wczytajcie :D
To jednak nie był bynajmniej koniec dnia! Czekała nas jeszcze uczta w postaci boskiego leczo (ukłony w stronę Michała!)..
..i to z towarzyszeniem chleba. Z masełkiem! Podobno do zdobycia w carrefourze, musimy lepiej poszukać :D
Przy sześciu osobach porcja szybko wyparowała :)
Zostało jeszcze parę minut na część artystyczną - oto najprawdziwsza lira korbowa!
A następnie superbohaterowie przywdziali swoje peleryny i rozjechaliśmy się do domów :)
Gdy piszę te słowa, racząc się jednocześnie Budweiserem, jest 21.30 i nie do końca wiem, kiedy ten dzień minął :) Wieczór i poranek. Dzień pięćdziesiąty (mniej więcej). Ale widzę, że było to dobre ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz