Tak właśnie powinno nazywać się to święto. Tajwańczycy bowiem od dawna już planują w ten dzień BBQ, wykupują wszelkie potrzebne produkty i akcesoria, rezerwują miejsce, spraszają znajomych...
Jak wygląda taki grill?
Przede wszystkim skromnie. Pewnie z racji niedoboru wolnej przestrzeni tajwański grill jest zdecydowanie niewielkich rozmiarów. Niewątpliwa zaleta to możliwość ustawienia go nawet na chodniku. Takie zresztą obozowiska podczas wieczornego spaceru po okolicy mijałyśmy wielokrotnie.
W przypadku tego grillowania, w którym osobiście wzięłyśmy udział, stanowiska były dwa, jak i dwa były zarezerwowane przez naszą grupę stoły. Znajdowały się one na terenie przeznaczonym w dni powszednie do rozgrywek paintballa :D Były także zadaszone, co w pewnym momencie okazało się ogromną zaletą, jako że zbliżający się wówczas do nas tajfun przyniósł kilka porcji przelotnej ulewy. Sam teren był dobrze zorganizowany - przestronny parking, podział na strefy, stoły oznaczone i ponumerowane. W międzyczasie podeszła nawet pani sprawdzająca frekwencję. Nieco niżej od naszego stanowiska była nawet scena, na której występowało parę osób, wygrywając ogólnie znane szlagiery (wnioskuję po tym, że osoby z naszej grupy podejmowały niejednokrotnie pieśń, zawodząc rzewnie :D).
Zobaczcie sami - grillowanie to oczywiście domena mężczyzn
Co do jedzenia, jakkolwiek na zdjęciach może ono wyglądać smakowicie, w rzeczywistości było mocno średnie, zwłaszcza dla nas przyzwyczajonych do karkówki, czy kiełbasy. Chyba tylko steki jakoś się broniły, a zostały nam przedstawione jako luksusowe, z najlepszej części zwierzaka etc. Kiełbaski widoczne na zdjęciu to tak naprawdę.. ryż. Taka nieudana przyrodnia siostra kaszanki czy co. Poza tym ryby, krewetki, ośmiornice, prawie żadnych warzyw poza grzybkami i jakąś odmianą pora. Co gorsza, wszystko absolutnie niemarynowane i wyciapane obrzydliwym słodkim sosem określonym nazwą BBQ sauce. Nie, dziękuję, a oni pchali to do wszystkiego! Na delikatne uwagi Alika, iż na kontynencie na ten przykład grill jest mocno doprawiony i pikantny (tak!), mogłyśmy usłyszeć jedynie wypowiedziane z wyższością: "A u nas robi się go tak". A, żeby można było łatwiej i treściwiej zjeść, podawano nam np. taki całkiem znośny stek zawinięty w mój ulubiony waciany chleb tostowy, rzecz jasna słodki. Było to bardzo dziwne doświadczenie dla naszych kubków smakowych, tym bardziej bolesne, że składka na tę niewątpliwą ucztę kulinarną wynosiła 55 zł od głowy. Mniej więcej tyle wyniosła nas kolacja w japońskiej knajpie, czy wypad z Polakami na chińskie-chińskie żarcie... Starałyśmy się spróbować wszystkiego, ale wszystko z grubsza smakowało tak samo, z uwagi na wspomniany bezcenny sos. Niestety - tajwański grill nie powalił nas na kolana, ale wierzę, że warto dać mu jeszcze szansę.
Co do napojów - była całkiem niezła i nieprzesadnie słodka (!) lemoniada, piwo korzenne i zwykłe, a także cola. Tutaj więc przynajmniej nie było rozczarowań. Atmosfera także całkiem sympatyczna, choć liczyłyśmy na to, że to spotkanie może nam przynieść jakieś oferty pracy, a o tych niestety na razie cicho. Alik miała za to ofertę niemal matrymonialną - dwoje nestorów, lekko się podchmieliwszy, postanowiło wyswatać ją z jednym z gości, o dziwo - wyższym od Alika. Na tym chyba jednak jego zalety się kończą...
Co jeszcze było ciekawe na temat samej imprezy to godziny jej organizowania. Miała się zacząć o 17.30. My dotarłyśmy koło 19, ponieważ Alik musiała wpierw przekonać pana z salonu komórkowego, że naprawdę wie lepiej, czego jej potrzeba i na jaką opcję chce się zdecydować. Zakończenie grillowania przypadło na ok. 22. W zasadzie wszyscy jak jeden mąż wstali, zaczęli sprzątać i grzecznie się rozeszli. Warto dodać, że o tej godzinie cały pełny wcześniej parking był już niemal pusty. Nikt też nie próbował protestować, proponować, żebyśmy jeszcze zostali - pełna synchronizacja.
Poniżej cała nasza grupa. (amant Alika obok niej - bo gdzieżby indziej? - w zielonej koszulce)
Zostałyśmy odwiezione pod sam dom, po drodze mijając ekspresową kontrolę trzeźwości. Powiem szczerze, że żadna z nas nie zauważyła, jak to się odbyło, bo stało się tak szybko. W jednej chwili dojeżdżamy do szpaleru policjantów, kierowca ma opuszczoną szybę, mija policjanta i.. jedziemy dalej, a kierowca szybę podnosi. Żadnego dmuchania w balonik ani innych cudów. Będziemy musiały popytać znajomych Polaków, co się właściwie stało :)
I właściwie tyle. Na szczęście pogoda wytrzymała, a nawet księżyc parę razy się pokazał. Mały i wysoko na niebie, wyżej niż w Polsce. W sam raz, żeby oświetlić nam drogę do Maca, gdzie wybrałyśmy się na kolację :P
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz