poniedziałek, 9 września 2013

Amciu tygodnia (prawie dwóch:D)

Miało być cyklicznie, więc prawie jest!:D Trochę musieliście poczekać, ale mam nadzieję, że było warto..

Tajwan obfituje w smaczną strawę, przeto jest o czym pisać :D Tym razem będzie naprawdę długo!

Widzieliście tu już poprzednio zestawy obiadowe a la fast foody japońskie, czyli micha ryżu z czymś (lub coś - danie główne i micha ryżu), jakiś drobny dodatek (sałatka, tofu etc.) a do tego napój. Poniżej zdjęcia z dosłownie japońskiego fast foodu zwanego Yoshinoyą. Dla tych, którzy się z tą siecią nigdy nie zetknęli - obsługa wygląda jak w Macu: podchodzi się do lady, decyduje na zestaw i/lub nie dodatki, rodzaj napoju, słodzony czy nie, i grzecznie czeka na zarzucenie dań na tacę:D A potem maszeruje pięterko czy dwa wyżej w poszukiwaniu wolnego stolika. Ceny zestawów wahają się średnio między 11 a 18 złotymi, choć są też promocje np. w porze lunchu. Nihil novi.

Zestaw Alika: wieprzowina po koreańsku, czyli z dodatkiem marynowanych na pikantnie warzyw (głównie kapusty pekińskiej) kimchi i z jajem na wierzchu. Całość należy wymieszać starannie, a jajo pod wpływem ciepła powinno się elegancko ściąć.


U mnie kotlecik z kurczaka z gotowanymi warzywami w słodkawym sosie, jako dodatek te same co wyżej warzywa kimchi. W smaku - zjadliwe, żadna rewelacja,, ale dość pożywne, bardziej niż wygląda :D 


Tutejsza "Yoshinoya" jednak nie przypadła nam specjalnie do gustu, pewnie głównie z powodu typowo barowego charakteru i niedyskretnego "uroku" masówki. Zdecydowanie bardziej wolimy prezentowany ostatnio lokal, zwłaszcza że przedział cenowy ten sam ;)

Pozostając w temacie masówek i fast foodów, przyznajemy się bez bicia, że dwukrotnie już jadłyśmy lunch w McDonald'sie. :D Po pierwsze, jest promocja w godzinach wczesnopopołudniowych, kiedy to na ogół jadamy. Oznacza to, że "mój" zestaw z ChickenBurgerem, frytkami i napojem kosztuje ok. 7.90 zł, a Alika - McNuggets z tymi samymi stałymi dodatkami - 9.90 zł. Po drugie, ten ChickenBurger naprawdę nie jest zły, zwłaszcza bułka robi wrażenie w porównaniu z papierowym chlebem tostowym, który jadam tu na śniadanie, i zastosowany sos śmietanowo-majonezowy też daje radę. Niestety, nie zamieszczę Wam teraz zdjęcia, ale pewnie jeszcze tam zajrzymy, zwłaszcza że po sąsiedzku mamy przybytek 24godzinny. :D Wypróbowałyśmy też lody z Oreo i kawę na zimno - również smakowo wypadają nieźle, a i stosunek ceny do jakości nie rozczarowuje ;)

Pozostajemy w klimacie zestawów, ale przenosimy się do Korei. Wspominałam ostatnio o wizycie w knajpie koreańskiej, której z racji ssącego głodu nie udało się uwiecznić. Na szczęście tym razem powstrzymałyśmy się w ostatniej chwili :D

Oto już zestawik Kasi, która przyleciała nas odwiedzić prosto z Kuala Lumpur. Jak widać mamy tu trochę mięska, znajome kimchi, jajo i bardzo dobre marynowane ogórki (podkradałam:D). Do tego nieodłączna miseczka ryżu i zupka - delikatny wywar z kilkoma standardowymi warzywkami.

 Alik zdecydował się, tak jak za pierwszym razem, na Bibimbap w wersji lekko ostrej (choć podobno to nie było lekko :D), czyli polany widocznym poniżej sosem. Myślę, że warzywka spokojnie zidentyfikujecie sami. Ponownie należało wszystko porządnie wymieszać, uważając jednocześnie, aby się nie poparzyć - naczynie było mocno rozgrzane! Jako że pod spodem ukryto sporą porcję ryżu stanowiącą podstawę tego dania, w zestawie dorzucono już tylko miseczkę bliżej nieokreślonej zupki, która niespecjalnie przypadła nam do gustu jako nieco bezsmakowa (miałam tę samą).

Skoro już o mnie mowa, mój wybór padł na ddeokbokki! (spróbujcie to powiedzieć:D) Wyborne kluseczki w oczywiście nieco pikantnym sosie, posypane jak widać sezamem i zieleninką. W sosie zdarzały się i warzywa, całość - bardzo dobra, lekko zawiesista, na pewno jeszcze kiedyś to zamówię.

A zatem kuchnia koreańska na razie wypadła całkiem nieźle, mimo że ten akurat lokal ponownie należy do pewnej sieci - podobne szyldy widziałyśmy też w innych punktach miasta. Jego zaletą jest - ponownie - niewielka odległość od naszego gniazdka :D Liczymy jednak, ze w trakcie naszych wędrówek trafimy na prawdziwsze, bardziej domowe oblicze Korei.

W czasie wędrówek można jednak trafić także do centrum handlowego:D, a więc i - do jego poziomu z żarełkiem. Jak to wygląda w Tajpej?



Trafiłyśmy akurat w godzinie szczytu i podczas nie najlepszej pogody, i w weekend, zatem znalezienie wolnego miejsca graniczyło z cudem. W końcu jednak się udało. Oczywiście punktów z jedzonkiem było tam ogromnie dużo, i bardzo zróżnicowanych. Powiem szczerze, ze przed podjęciem decyzji nie podjęłam trudu obejścia ich wszystkich. Tak jak i teraz nie podejmę się trudu szczegółowego opisywania wszystkich czterech zestawów, które wspólnie z Kasią i jej znajomą pochłaniałyśmy. Wierzę, że zdjęcia mówią same za siebie :)


Poniżej mój zestaw - ponownie ryż z miksem wszystkiego na wierzchu, do tego zupka z pulpecikami i kotlet - spokojnie mogłyśmy wziąć to na dwie, sama nie dałam rady ;) Kotlet zasługiwał na pochwałę - wbrew pierwszemu wrażeniu był naprawdę soczysty i nie tłusty. 




Byłyśmy zatem całkiem pozytywnie zaskoczone żarełkiem z galerii handlowej, ciągle jednak staramy się poszukiwać prawdziwszych, bardziej tradycyjnych smaków. I tak zdarzyło nam się z Kasią zawędrować do pewnej położonej na uboczu knajpki wypełnionej  miejscowymi, gdzie specjalnością są...takie oto gorące kociołki!

Tak wyglądał nasz zestaw na początku - wmontowany w stół kociołek z panelem sterującym po stronie Kasi, wołowina (miła babcia ogarniająca cały lokal, a trochę tych stolików było, podeszła i kazała nam najpierw wybrać rodzaj mięska będącego podstawą potrawy) i dodatki, które wybierałyśmy ze sporych lodówek stojących w sali. Na ścianie - rozpiska: ile kosztuje dany rodzaj talerzyka (a raczej jego zawartość). Zdecydowałyśmy się na krewetki (nie byłam przekonana, ale okazały się przepyszne!), grzybki, pierożki i paszteciki - oba ostatnie, na tyle na ile udało nam się ustalić, z nadzieniem rybnym:D 

Babcia najpierw osłoniła gar szeroką metalową obręczą, pozwalając mu się porządnie nagrzać, następnie wlała do niego wywar, wrzuciła warzywka, mięsko i resztę składników. Wyglądało to tak:



 A tak wyglądała nasza radość z konsumpcji :D


Na osobnym stoliku dostępne były różnego rodzaju sosy i przyprawy, pikantne lub mniej, na bazie sosu sojowego lub niekoniecznie, ocet, zmielone orzeszki... Czego dusza zapragnie :) Po dość szybkim ugotowaniu składników, zaczęłyśmy je wyławiać i spożywać, łącząc ze skomponowanymi przez nas sosami :) To była prawdziwa uczta! Koszt: ok. 55 zł. Ale frajda niezapomniana!

Co do frajdy - tak wygląda nasza ulubiona knajpa z pierożkami! (w głębi, przy stoliku, pani obdarzona niesamowitym skrzeczącym głosem, którego uwielbiamy słuchać w czasie pochłaniania kolejnych porcji:D)


Ten pan z kolei nie skrzeczał, za to nakarmił nas wybornymi naleśnikami - miał je już przygotowane, z cebulką, my tylko dobrałyśmy dodatki - tym razem skromne: jajko, kukurydzę i ostry sos, które następnie razem z naleśnikiem wylądowały na widocznej przed panem blasze, tworząc smakowite połączenie, po które na pewno jeszcze sięgniemy. Na tablicy widoczne ceny - przesuńcie tylko przecinek o oczko w lewo ;)


Powoli przenosimy się jednak z jedzenia typowo ulicznego do czegoś... pomiędzy? Bo jak inaczej opisać taką stołówkę?:




Tutaj zabawa polegała na tym, że pani nałożyła nam porcję ryżu, a my decydowaliśmy, co dalej :D mogliśmy wybrać rodzaj mięsa i cztery dodatki warzywne (najczęściej w takich przybytkach wybiera się trzy, dziś np. byłyśmy w lokalu tego samego typu i wybierałyśmy trio). Zdecydowałyśmy się na bezpiecznego kurczaka, co do reszty - mnie zachwycił brokuł na ostro, Alika - kluseczki podobne do tych opisywanych wcześniej przy okazji kuchni koreańskiej. Cena: 7 zł. Dla nas bomba! Wrócimy ponownie, zwłaszcza że ta przygoda nie skończyła się bitwą o toaletę ;) Niestety, takie lokale nie są otwarte wieczorami, a szkoda...

Poniżej zabawna knajpka niedaleko naszego uniwersytetu. Zabawna, bo rybki pływają, kuchnia niby chińska, ale jakby zeuropeizowana, a z głośników płynie japońska muzyka.


Zdecydowałyśmy się na klasyczną potrawę: gong bao ji ding - kurczaka z chilli i orzeszkami ziemnymi. Co prawda orzeszków nie uświadczyłyśmy, ale były wyczuwalne w sosie, słodko-ostrym.  

To połączenie bardzo mi smakowało, ale według Alika - koneserki kuchni chińskiej - to wydanie gong bao ji dinga było ledwie poprawne :D Szukamy zatem dalej! Ciekawostka - do zestawu zamówiłam napój, który miał być sokiem. Do dziś nie doszłyśmy do porozumienia, z jakiego to niby miało być owocu, a do tego było przeraźliwie słodkie. Nie podołałam. :P

Z radością jednak podołałyśmy daniom serwowanym w tradycyjnej japońskiej izakayi, o której już była mowa w innym poście.:D Poniżej małże gotowane na parze z dodatkiem sake. Mniam!


A tu talerzyk na odpadki - jednak co Japończycy, to Japończycy :D


Sałatka ziemniaczana. Miło było dla odmiany spróbować czegoś, co rzeczywiście przypominało ziemniaka :) Do tego warzywka bez szczególnej ekstrawagancji. Całość - trochę przypominająca nasze sałatki warzywne, mi smakowała bardzo, Alikowi mniej, więc.. było więcej dla mnie :D

O to danie z kolei biłyśmy się z Alikiem, a nawet - na jej prośbę - zostało zamówione ponownie :D Polecone jako danie dnia - pędy bambusa z bułką tartą, rozpływające się w ustach, soczyste, lekko słodkawe. Pycha!

  A tu kolejne słodkie akcesoria - pazurki Alika i mieszadełko do koktajli :D

Jako że knajpę prowadzi rodowity osakańczyk (:P), nie mogło zabraknąć okonomiyaki!

A skoro była mowa o koktajlach... Winko brzoskwiniowe. Jedyne 12% :D

Tu jeszcze rzut oka na wnętrze knajpki

 Co do śniadań.. W weekendy zdarza nam się je jeść w okolicach lunchu :D A ponieważ nasze ulubione miejsce jest w weekendy zamknięte - zdradzamy je czasem, wstępując do innej pierożkarni. Tutejsze nie są aż tak dobre, za to mają większy wybór smaków. Poniżej - curry, koreańskie (znowu kimchi:D), z wieprzowiną, zielone (z warzywami) i z porami.

A tu curry w wersji nie smażonej, a gotowanej :)

Jesteście mistrzami, jeśli dotrwaliście aż dotąd :D W nagrodę czeka Was... deser!

 Łakocie te zaserwowała nam kawiarnia w Narodowym Muzeum Pałacowym. Niestety, lepiej wyglądały niż smakowały :P To miał być czekoladowy cheesecake (nie sernik) o smaku herbaty dnia - tego dnia bodajże czerwonej, jednak ani to specjalnie cheesecake (skoro ostatecznie jadł go Alik, który za tym rodzajem ciasta nie przepada), ani niezbyt czekoladowy, a herbaty prawie wcale nie było czuć :D


A to miało być kremowe ciasto kasztanowe, ale... po pierwszych paru kęsach okazywało się po prostu zamulające i bez żadnej wyrazistszej nuty. Nie podołałyśmy.

A teraz już naprawdę koniec - drobna próbka tego, co można znaleźć w tajpejskim carrefourze :)  Polska czekolada, wariacje na temat orzeszków i smakowe oreo (smakowych kit katów niestety nie ma:( ).Smacznego!


















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz