środa, 12 lutego 2014

Deszczowa piosenka albo festiwal lampionów

Tak to sobie tutaj wymyślili, że okolice chińskiego nowego roku to świetna pora na posłanie do nieba lampionów. Ale nie byle jakich. Sporych, kolorowych (każdy kolor ma jakieś znaczenie - ma przynieść szczęście i pomyślność w danej sferze życia), na których można jeszcze dodatkowo coś napisać, na ten przykład jakieś swoje szczególne życzenie. 

Skuszeni romantycznymi fotografiami w internecie i własnymi wyobrażeniami, a także dobrą organizacją dojazdu do niedalekiego Pingxi, gdzie akurat odbywa się festiwal lampionów, ruszyliśmy, mimo niesprzyjającej aury, w drogę. 

Trzeba przyznać, że transport naprawdę spisał się na piątkę, działał wręcz aż za dobrze, gdyż specjalne autobusy odjeżdżały właściwie co minutę (koszt w obie strony ok. 5zł), w związku z czym same, często właściwie puste, korkowały drogę, zwłaszcza przy samym wjeździe do miasteczka. Generalnie idea była taka, że miedzy 18 a 21 co 20 minut wypuszczane są większe stada lampionów, poza tym odbywa się okolicznościowy koncert i naturalnie przez cały czas można nabywać i wypuszczać własne lampiony. A także kupić pamiątkę, czy przekąskę - wiadomo. My podjechaliśmy nieco później, żeby uniknąć największych tłumów. Ale ale...

Muszę przyznać, że cały wypad okazał się mimo wszystko lekkim rozczarowaniem. Jako że w Pingxi lampiony można puszczać cały rok, największą atrakcją wydawało nam się to masowe ich wysyłanie, kiedy to - zgodnie z fotografiami w internecie - całe niebo jest nimi zasnute, normalnie jak w "Zaplątanych" :P Nie wiem, czy trafiliśmy w złej, mniej popularnej godzinie, a może powodem było to, ze praktycznie cały czas padało, pokaz, który uczciliśmy swą obecnością, wyglądał mniej więcej tak (zdjęcia robione komórką):







Zdjęcia robione z zoomem, żeby było wyraźniej widać, ale uwierzcie, że lampionów za wiele nie było i w dwie-trzy minuty było tak naprawdę po wszystkim... :D Jako że koncert nas nie interesował (muzyka była tak nietrafiona, jak to tylko można sobie wyobrazić), tłumy tym bardziej, a i deszcz dał się we znaki, postanowiliśmy ruszyć w miasteczko, a przy okazji posłać własne lampiony, skoro już jesteśmy ;)

Najpierw miasteczko, a właściwie jego główna uliczka, która przypomina takie biedniejsze Jiufen.
(zdjęcia dzięki uprzejmości Łukasza H., którego z tego miejsca pozdrawiam!)

Poniżej Tomek i jego zgrabna nóżka ;)



Takich atrakcji nigdy nie przepuszczam ;) 

A tu już Operacja Lampion! Koszt tej zabawy to ok. 15zł od sztuki. My zdecydowałyśmy się podzielić i wybrałyśmy kolor czerwony, głównie mający przynieść zdrowie, z tego co pamiętam. Lampion ma 4 boki, które zdecydowałyśmy się ozdobić okolicznościowymi napisami. Samo dekorowanie nie było łatwe. Lampion był podwieszony na sznurku na bieliznę, a do pisania używałyśmy normalnych pędzli upaćkanych czarnym tuszem. Na szczęście operacja ta odbywała się pod dachem-namiotem, ale i tak czasem to tu, to tam skapło parę kropelek ulubionego deszczu. Następnie obsługa stoiska podpalała ładunek nośny na spodzie lampionu, trzeba go było chwile przytrzymać do ziemi, aby się ładnie nadął i... bon voyage! Śmignął aż miło było popatrzeć!
 Lampion jeszcze w stanie płaskim

Transport

Podpalanie

Nadymanie 

Sesja 



I poszedł! W zasadzie pozostało jeszcze udać się na drobną kolację i trochę się zagrzać, a następnie dostać do autobusu powrotnego - ta operacja przeszła nad wyraz sprawnie, gdyż odpowiadały nam miejsca stojące. Nie chcę wiedzieć, jak długo musielibyśmy czekać na siedzące, kolejka była imponująca! 

Podsumowując, interesujące doświadczenie, lampiony - spora frajda, może bez deszczu mielibyśmy inne, lepsze wrażenia, a i tak pewnie jeszcze kiedyś się do tego miasteczka wybierzemy i może nawet poślemy kolejny lampion, ale ta konkretna wyprawa, w tych konkretnych warunkach nie do końca nas zachwyciła. Cóż, bywa. W Tajpej nadal pada ;)






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz