wtorek, 4 lutego 2014

Epicka wyprawa albo 8 i pół. Dni 2-5

No cóż. Taroko Tarokiem, drugiego dnia żarty się skończyły i z samego rana ruszyliśmy odebrać zamówione rowery. Do ostatniej chwili sprawdzałam nerwowo prognozy pogody, które nie zapowiadały się najlepiej, na szczęście Hualien i generalnie - ten odcinek wschodniego wybrzeża, który przejechaliśmy, miały własne zdanie na ten temat ;)

DZIEŃ 2

Poranek dnia drugiego prezentował się następująco:

(trochę mniej zdjęć, bo Dani się obijał, a ja miałam problem z bateriami.
Some of the photos by Daniel Garcia Gonzalez™)


Tu już główny plac w Hualien szumnie nazywany też chociażby Hualien Bus Terminal :D 

Nasze stalowe rumaki! Wypożyczone w salonie Gianta przy samej stacji w Hualien. Do zwrotu w Taitung, miejscu naszego rowerowego przeznaczenia, ponownie w wygodnej lokalizacji. Przygotowane pod nas - obsługa zapytała podczas rezerwacji o nasz wzrost i wagę. Dostaliśmy też po kasku, same rowery wyposażone w sakwy, w których umieściliśmy nasz dobytek, 3 przerzutki z przodu, 9 z tyłu, generalnie klasa sama w sobie. Koszt za pełne 3 dni - ok. 120 zł. 

Po zamienieniu kilku zdań z kolejnymi napotkanymi znajomymi ruszyliśmy w trasę, przebijając się do nadmorskiej drogi numer 11. Mieliśmy drobne problemy techniczne z umocowaniem dobytku, ja musiałam stopniowo oswajać maszynę, jako że nigdy nie miałam do czynienia z tak zaawansowanym sprzętem i nigdy nie byłam na takiej wyprawie. Żar lał się z nieba, ale początkowo trasa była właściwie płaska. Gdy dotarliśmy nad ocean zaczęły się piękne widoki, które nie miały nas już opuścić aż do końca. Po lewej ręce - bezkres wód o niesamowitym lazurowym kolorze, po prawej - pasma porośniętych a-la-dżunglą gór. Miodzio! Do czasu pierwszego podjazdu. :D Szybko nauczyłam się korzystać z przerzutek, na szczęście pierwszy trudny odcinek przebiegał tunelami, więc słońce nie paliło. To się miało zmienić. Przyznaję, że musiałam się na chwilę zatrzymać, bo zwyczajnie nie dawałam rady. Po krótkim postoju byłam jednak zdolna ruszyć w dalszą drogę. A, nie byłam ostatnia, że się jeszcze pochwalę ;) Czekał nas jeszcze jeden ciężki odcinek, ale potem droga była już łaskawsza, a my - wściekle głodni - znaleźliśmy jadłodajnię serwującą świeże owoce morza! A, i spotkaliśmy tam kolejnych znajomych. Po środku niczego. Przy mało uczęszczanej trasie :D  
Mniej więcej wtedy, gdy się posilaliśmy, niebo zaczęło się chmurzyć, ale na straszeniu się skończyło. Ja i tak już spaliłam sobie ramiona :D Pomoczyliśmy się jeszcze chwilę w oceanie i ruszyliśmy dalej. Kolejny postój - 7/11!

Pierwszy dzień był naprawdę wyczerpujący, zrobiliśmy 75 km! Nocleg zapewniło nam pole namiotowe w Shitiping, naprawdę dobrze przygotowane. Dostaliśmy swoją platformę, zadaszoną, z oświetleniem i dwoma kontaktami. Prysznic dysponował nawet gorącą wodą! Po drobnym relaksie, podziwianiu nocnego nieba i wsłuchiwaniu się w szum oceanu parę metrów od nas, zapadliśmy w sen, głęboki choć krótki, bo nie chcieliśmy przegapić wschodu słońca :) Tak upłynął nam dzień drugi.

DZIEŃ 3
Słońce malowniczo wstało i miało nam towarzyszyć cały dzień :) Ruszyliśmy z kopyta, bo zaplanowaliśmy śniadanie na Zwrotniku Raka! Co prawda knajpka tam się znajdująca była jeszcze zamknięta, ale zagadnięci gościnni Tajwańczycy rozstawiający swój kram z owocami zaimprowizowali dla nas pożywne śniadanko. Nawet stół i krzesła się znalazły :)

A to już monument informujący o przebiegającym w tym miejscu Zwrotniku 

Drugi dzień pedałowania miał być nieco bardziej relaksujący. Mieliśmy do przejechania nieco mniej kilometrów, spokojnie więc zatrzymywaliśmy się przy różnych mniejszych czy większych atrakcjach turystycznych rozsianych w pobliżu naszej trasy. Tu - jaskinie Baxian (jak dla mnie bardziej nisze, ale niech będzie) wyposażone w świątynki



To NIE jest nasz obiad ;) 


Taki tam widoczek 

A tu już Alot na swym rumaku. Jak widać, w obawie przed dalszymi poparzeniami, mimo upału, zwyciężyła bluzka z długim rękawem. 

To, że sobie spokojnie jechaliśmy, rozkoszując się widokami i piękną pogodą, dopingowani przez mijanych Tajwańczyków (serio, krzyczeli do nas, machali, zagrzewając do dalszego energicznego pedałowania), to wszystko tak naprawdę nieważne. Najważniejsze było to, że na ten dzień nie mieliśmy zaplanowanego noclegu i postanowiliśmy improwizować. Skuszeni pochlebnymi recenzjami w przewodnikach udaliśmy się po prostu do kolejnej atrakcji prawie przy drodze - Sanxiantai i postanowiliśmy tam zasięgnąć rady. 

(Na zdjęciu malowniczy most łączący stały ląd z przepiękną wysepką, którą mieliśmy porządnie zwiedzić następnego ranka)



Rzeczywistość przerosła nasze najśmielsze oczekiwania! Mimo że de facto nie było tam żadnego hotelu czy pola namiotowego, pozwolono nam zostać na noc. Gdzie?

Tutaj! :D Każdy z nas wybrał sobie własny stół i zakutany w śpiwór przetrwał spokojnie do ranka. Za darmo. Mało tego, w pobliskiej "rezydencji" strażnika był nawet prysznic. Ponownie - z ciepłą wodą!

Oto i on!

Posileni pożywną chińską zupką (z tych z prawdziwym mięsem) zapadliśmy w sen kamienny, choć okolica okazała się nie być całkiem opustoszała nocą. Może nawet zajęliśmy komuś miejsca ;) Ach ci obcokrajowcy!

DZIEŃ 4
To miał być dla nas ostatni cały dzień rowerowania, z niepokojem więc obserwowaliśmy niebo, ale ponownie aura była dla nas łaskawa. Na dobry początek dnia zapuściliśmy się na pobliską wysepkę. Czego tam nie było! Prawdziwa perełka! :)

Zapaleni fotografowie 

I romantycy 

No i my! Most wygląda pięknie, ale trochę upierdliwie się go pokonywało ;) 


I już na wysepce 

Część trasy wiodła wygodnym pomostem. Jak się miało okazać - niewielka część ;) 

Reszta wyglądała bardziej tak 

Tu w drodze do latarni 


No i jest! 

Zasłużony odpoczynek na szczycie. Gdzieś po drodze słońce wzeszło :) 


Mekka okolicznych rybaków 

Na wysepce, choć niewielkiej, znalazło się nawet miejsce dla jaskini! I to jakiej! 

A oto gdzie nas wywiodła :) 


Dani prezentujący krok podstawowy w naszym kultowym Crab Dance 

Powrót ponownie przez jaskinię 


I most, rzecz jasna;) 

Jeszcze rzut oka na miejsce noclegu 

Rowery są? Są! No to w drogę! 

Po poprzednim makaronowym dniu śniadanie zjedliśmy sute, zatrzymaliśmy się na popas obok Amis Folk Center, które samo co prawda było zamknięte, ale  rezydująca w pobliskiej ni to kawiarni, ni sklepie autochtonka ugościła nas porządną kawą, popcornem i użytecznymi informacjami o okolicy :)

Poniżej natomiast jedna z najciekawszych atrakcji turystycznych, a dokładnie - parking obok niej. Nazwa: Water Running Upward :D I wszystko jasne...

A tu babcia troskliwie zakrywająca worem tablicę ze zdjęciem strażnika. Dlaczego? Jestem otwarta na wszelkie interpretacje :D 

Po drodze na miejsce noclegu rozważaliśmy odwiedziny pobliskiej Green Island, ostatni prom już jednak odpłynął. Posililiśmy się zatem wybornymi owocami morza i udaliśmy na miejsce ostatniego noclegu na naszej rowerowej trasie - pole namiotowe Xiaoyeliu. Ponownie wypaśne, choć nasza platforma nie miała tym razem zadaszenia, rozbiliśmy więc po raz pierwszy i ostatni namioty. Na zdjęciu plaża leżąca w obrębie naszego pola namiotowego, na której relaksowaliśmy się wieczorem;)


DZIEŃ 5
Zamiast obserwowania wschodu słońca - krótki spacerek, pakowanie i w drogę. Zostało nam ostatnie 12 km do salonu Gianta, a pociąg Allana odjeżdżał o 8:55. Choć pogoda znów była wzorowa, cały ten ostatni odcinek musieliśmy pokonać pod wiatr. Silny. Ale daliśmy radę.

Z rowerami ciężko się było rozstawać. W ciągu tych trzech dni pokonaliśmy wspólnie 200 km. Poniżej dowód, żeby nie było;)
Muszę przyznać, że absolutnie pokochałam ten sposób podróżowania. I wschodnie wybrzeże Tajwanu. Wciąż dość dzikie, niezatłoczone, malownicze. Mam nadzieję, że uda mi się tam jeszcze wrócić, co nieco pozostało do zobaczenia:) Z tego miejsca pragnę też podziękować, choć i tak nie zrozumieją, mojej ekipie, trzem facetom, również dzięki którym ta wyprawa przebiegała tak sprawnie i pozostanie niezapomniana!

Wracając do opowieści... Tego ostatniego piątego dnia, w oczekiwaniu na pociąg, który miał mnie zawieźć w dalszą drogę, poszwendaliśmy się jeszcze po Taitungu, a zwłaszcza po jego nadmorskim parku. Trochę się stresowałam, że możemy mieć problem ze znalezieniem taksówki (w końcu to chiński nowy rok), która zawiezie nas z powrotem na stację - stacja kolejowa jest znacznie oddalona od miasta, ale udało się - złapaliśmy zajętą taksę, ale pasażerka zgodziła się na okrężny kurs, który pozwolił nam znaleźć się w odpowiednim miejscu nawet z zapasem czasu koniecznym do przyjęcia płynów czy drobnej przekąski przed kolejnym odcinkiem na mojej noworocznej trasie.

Ostatecznie za pomocą pociągu, autobusu i samochodu jeszcze tego samego dnia dotarłam do Damei, nieopodal Checheng, w południowej części Tajwanu, ale o tym, co tam się działo dowiecie się już z kolejnego odcinka...










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz