Jako rozważne i przewidujące stworzenia;) o mieszkanku zaczęłyśmy myśleć na długo przed przylotem do Tajpej. Alik uważnie przeglądał oferty i pisał do właścicieli na podane adresy mailowe. Nikt nie odpisał. Prosiłyśmy więc o pomoc nieocenionego Kubę, aby on w czasie rzeczywistym, telefonicznie kontaktował się z właścicielami czy agentami. Znów często bez odzewu lub dowiadywaliśmy się, że już wynajęte, lub chcieli od razu pieniędzy za sierpień, depozyt i Bóg wie co jeszcze, lub - nasze ulubione - mówili wprost, że nie chcą obcokrajowców. Po przylocie nie miałyśmy więc najlepszych nastrojów. W pierwszy dzień zobaczyłyśmy tylko jedno mieszkanie, tak samo w drugi. Żeby było ciekawiej, właściciele podawali często inny numer, a sami odzywali się z innego, nie odbierali telefonu a na smsa odpowiadali :"Nie odpisuję na smsy, proszę dzwonić", odwoływali spotkanie "bo są zmęczeni", informowali, że "właśnie wrócili do Tajpej, więc już możemy dzwonić", a kiedy już udawało się dodzwonić i wiedzieliśmy nawet o które mieszkanie chodzi (mimo innego numeru, innego adresu etc.), nie starali się mówić wolniej czy wyraźniej, zadawali głupie i nielogiczne pytania itp. Generalnie - sytuacja przedstawiała się dość pesymistycznie. Aż do momentu, gdy na scenę wkroczył William :D Rodowity Tajpejczyk, studiował na Oxfordzie (cokolwiek to w praktyce oznaczało, jednak po angielsku mówił swobodnie), agent nieruchomości. Trzeciego dnia zaprezentował nam bodajże pięć mieszkań, bardzo różnych, z których ostatnie okazało się TYM! Żeby nie było za różowo, William poinformował nas, że już ktoś przed nami oglądał to mieszkanie i miał się zastanowić, więc on ma pierwszeństwo i trzeba się z nim najpierw skontaktować, ale na szczęście ten Ktoś (o ile w ogóle istniał) nie zdecydował się :)
I już po dwóch godzinach przeszliśmy do konkretów, a więc zapoznania właścicieli (przemiła, jak ją nazwałyśmy, Szefowa - trzymająca rodzinę w ryzach Chinka w sile wieku, fanka operacji plastycznych i farbowania włosów, przemiła i uśmiechnięta; mąż - niepozorny, służący do noszenia sofy i podpisywania dokumentów; syn - chińskie imię Subway ;), mówiący całkiem nieźle po angielsku, nawet dość wygadany i odważny) i podpisania umowy najmu, w wersji chińskiej i angielskiej. Szefowa przyniosła nam ponadto niezbędne bibeloty, jak magnesy na lodówkę, ramka na zdjęcia, kubek z długopisami etc. :D
Ile to wszystko kosztuje?
Według informacji Kuby samo mieszkanie, w tej lokalizacji (sprzed naszego budynku widzimy wejście nr 1 do stacji metra Ximen) i standardzie jest warte od 2 do 5 MLN zł.
My płacimy nieco mniej ;)
A mianowicie:
czynsz - 1800zł
zwrotny depozyt - dwa czynsze, a zatem 3600zł
premia dla agenta - połowa czynszu = 900zł
internet (za cały rok) - 600zł plus ruter 75zł
Zostanie nam do płacenia miesięcznie: czynsz plus rachunki za wodę i elektryczność. Wody się nie obawiamy, elektryczność chcemy dopiero 'wyczuć' - na razie klimatyzacja chodzi na full :D Jeśli zrujnujemy się na pierwszy rachunek, to zaczniemy oszczędzać.
A zatem, mamy nasze przecudowne M, położone w ciekawej dzielnicy, w sensownej odległości od uczelni (ok. pół godziny) i innych kluczowych miejsc, jak np. smakowitej pierogarni i nie tylko...
Pozostaje tylko zaprezentować kilka poglądowych zdjęć, które oczywiście nie oddają rzeczywistości ;)
Widok z wejścia (Alik opcjonalnie :D)
Łazienka
Największy bajer - umywalka (woda spływa po tym 'talerzyku')
Nasz 'salon'
Podwyższenie z praktycznym schowkiem (w chwili obecnej walizki zostały już uprzątnięte :D)
Kuchnia z nieocenionym Alikiem rozgryzającym recepturę zupki nomen omen chińskiej, i z obwieszoną pamiątkami lodówką w tle
Widok z okna - part 1
I... part 2 - sami wybierzcie, gdzie chcecie patrzeć;)
Kącik pralniczo-miotlany :D
Widok ze schodów na antresolę
Antresola w porannym nieładzie (obecnie materac Alika został przeniesiony na dół, na podwyższenie, bynajmniej nie dlatego, że Alot chrapie, a z racji zbyt niskiego sufitu:P)
Mamy jeszcze miłego pana dozorcę i - stety niestety - nie będziemy musiały gonić śmieciarki przy dźwiękach 'Dla Elizy', bo nasz budynek ma własny śmietnik!
To na razie tyle, mam nadzieję, że na temat mieszkania nie będę musiała nic więcej pisać, bo nie będzie żadnych usterek ani problemów. Dodam tylko, że zmieniam zdanie co do niskich cen na Tajwanie po tym, jak wybrałyśmy się po środki czystości, jak nabyłyśmy suszarkę na bieliznę za niebotyczną sumę 140zł, a w chińskim markecie na rogu ceny są jak w carrefourze, i nie są to ceny niskie!!! Co to ma być? W tej chwili najtańszym sklepem z tzw. mydłem i powidłem jest filia japońskiego Daiso - wszystko po 3,90zł!!! Mam nadzieję, że z czasem odnajdziemy tańsze miejsca...
Na zakończenie - to, co tygryski lubią najbardziej, a więc... jedzonko!
Nasza nowa pierogarnia pod nosem - 5zł za 10 sztuk :)
Lay'sy o smaku wodorostów z Kiusiu. Mniam!
Mam nadzieję, że narobiłam Wam smaka i głodni wrażeń będziecie oczekiwać nowego posta;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz