Zdarzyło się Wam kiedyś wejść w jakiś zaułek, przejść przez niepozorne drzwi czy bramę i trafić do innego wymiaru? Bo nam tak. Wczoraj. W nieco obskurnej dzielnicy Luzhou. I nie, nie nawąchałyśmy się niczego, wkraczając do naszej osobistej Narnii...
Pogoda się zepsuła - deszcz i tylko 20 stopni, szukałyśmy więc na sobotę opcji z gatunku "pod dachem". Całkowitym przypadkiem (?) internety zasugerowały nam Muzeum Zakazanego Miasta. Sam budynek odnalazłyśmy bez problemów, brama jednak była zamknięta. Kierując się strzałkami, trafiłyśmy przez najzwyklejsze w świecie drzwi do czegoś, co przypominało zapomniany sklep z antykami, w którym za solidnym biurkiem siedział on - Dyrektor, a może raczej Właściciel-Całej-Kolekcji. Po obowiązkowych pytaniach wstępnych i zakupieniu biletów, przydzielona nam została dziarska, miniaturowa staruszka w charakterze przewodniczki, która poprowadziła nas do wąskich drewnianych drzwi. A za nimi? Ogród co się zowie! Czego tam nie było! Poniżej tylko wybrane elementy kolekcji...
Trzy klatki, a w nich ptaszki, które nie tylko darły dzioby, ale nawet... miauczały!
Powiało Polską
Na podziwianie ogrodu nie miałyśmy jednak wtedy zbyt dużo czasu, bo przewodniczka chciała nam koniecznie pokazać cenne eksponaty. Zbliżyłyśmy się więc do głównego "gmachu".
Musiałyśmy zdjąć obuwie przed wejściem, wnętrze wyłożone jednak zostało gustowną i ciepłą wykładziną. Babcia od razu uprzedziła nas, że ona ni w ząb po angielsku i zaczęła nam objaśniać, na co patrzymy naprawdę piękną i wyraźną chińszczyzną, ale... choć fonetycznie potrafiłybyśmy bez problemu zapisać, co nam mówiła, bez znajomości specjalistycznego słownictwa i tak na niewiele by się to zdało. Alikowi udało się czasem sprawdzić jakieś słówko, ja skupiłam się na domyślaniu, uśmiechaniu i potakiwaniu :D
Jakie eksponaty można zobaczyć w tym przedziwnym muzeum będącym tak naprawdę prywatną kolekcją? NIE-SA-MO-WI-TE! Przynajmniej na nas misterne rzeźby z kości słoniowej lub jadeitu, piękna ceramika i inne skorupy, broń, przybory do kaligrafii, elementy garderoby etc. sprzed setek lat naprawdę zrobiły wrażenie. A to wszystko stłoczone na niewielkiej przestrzeni, w otoczce zapachu lekkiej stęchlizny. Cudo! Nie wolno było robić zdjęć, ale dzielna Alik skorzystała z okazji, gdy babcia na chwilę nas opuściła...
Oczywiście za wiele nie widać, ale uwierzcie, że każda z tych gablot pełna była prawdziwych perełek, mogących śmiało konkurować ze zbiorami słynnego National Palace Museum, w którym byłyśmy wcześniej
Obejrzenie zbiorów nie oznaczało końca atrakcji. Miałyśmy następnie chwilę na obejrzenie ogrodu i zrobienie pamiątkowych zdjęć...
...a następnie sam Dyrektor poprosił nas o wpisanie się do księgi pamiątkowej...
zasłaniam nieco, ale w tle widać chociażby masywne biurko Szefa
A za moimi plecami:
Tak, kolekcja egzotycznych papug! Przecież to oczywiste!
Jak się okazuje, dwie studentki z dalekiej Polski (jestem pewna, ze nikt z obsługi muzeum nie wiedział, gdzie to jest, babcia obstawiała Australię) były dla Dyrektora równie wielką atrakcją, jak dla nas odwiedzenie tego miejsca. Udał się więc on po swój profesjonalny aparat i poprosił nas o pamiątkowe zdjęcie przed bramą, które ma podobno trafić na stronę internetową "placówki".
Kiedy wreszcie się pożegnałyśmy, potrzebowałyśmy jeszcze ładnych paru minut, żeby dojść do siebie. Wrota do Narni (a właściwie drzwiczki) zatrzasnęły się za nami, ale wierzymy, że jeszcze tam trafimy.
Pozostało nam już tylko pokręcić się po okolicy...
...i w poczuciu dobrze wykorzystanej soboty udać się...na gofry oczywiście! Ale to historia z jeszcze innego wymiaru ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz