piątek, 13 grudnia 2013

Jednoślady

Z racji tego, że w tym semestrze dostały nam się zajęcia popołudniowe, nie mamy ostatnio za bardzo czasu na ekscytujące wypady. Od czego jednak są weekendy? Te, w które nie pada? 

W ubiegłą sobotę dałam się porwać Tomkowi na mały wypad skuterem do pobliskiego Wulai - mekki entuzjastów dziewiczej przyrody i gorących źródeł. W weekendy jest tam oczywiście tłoczno, więc rzuciliśmy tylko okiem na najbardziej oblegane miejsca i ruszyliśmy w nieznane. Pod górę. Asfaltem lub schodkami. Wyprawa odbyła się w duchu mocno retro, gdyż po drodze mijaliśmy albo rozsypujące się zabudowania, które czasów swojej świetności już nawet nie pamiętają, albo wypasione domki letniskowe przywodzące na myśl dygnitarzy partyjnych. Trafiliśmy na szlak, który miał rzekomo prowadzić do świętego drzewa, skończyło się jednak na bramie wjazdowej na teren prywatnej posesji. Tak zresztą kończyły się wszystkie trasy, które podjęliśmy tego dnia:D   

Skoro nie było nam dane rozkoszować się triumfem z powodu zdobycia jakiegoś szczytu czy zachwytem na widok zapierającej dech w piersiach panoramy, w drodze powrotnej zrekompensowaliśmy sobie to przypadkowym odkryciem malowniczego jeziorka, nad którym podziwialiśmy zachód słońca, a dokładniej ze trzy jego promienie, które przebiły się przez chmury.

Tego dnia zapomniałam aparatu, więc zaznaczam, iż fotografie, które za chwilę ujrzycie zostały wykonane za pomocą kalkulatora, wybaczcie zatem ich jakość ;)

Główny deptak - nic specjalnego

Widoczek z mostu, dość przyjazny dla oczu, przyznaję 

Szkoła 

Okolice Wulai, czyli nasz mini-hiking

Chłopczyk i dziewczynka - ja już wiem, które jest które ;) 

Wygódka 

Tutaj potężne drzwi 

A oto jak wyglądają z drugiej strony 

Cerber w cywilu 


A tu już malownicze jeziorko 

Z racji tego, że było chłodno, Alot na skuterze podróżował tak:

Po sobocie przychodzi natomiast - któż zgadnie - niedziela! :D

Wraz z nią nadejszła niespodziewanie dobra pogoda - słońce i ponad 20 stopni w cieniu, nasz duet wzbogacony o Michała wybrał się zatem na kolejną przejażdżkę rowerową. Po drodze atrakcji było jednak co niemiara. Poza slalomem pomiędzy beztroskimi Tajwańczykami, ich pociechami i zwierzątkami domowymi, zawitaliśmy na Treasure Hill. Z opowieści przewodnika wynika, że była to kiedyś jedna z najstarszych części Tajpej, której - jak to w takich historiach bywa - zaczęło grozić zrównanie z ziemią, celem wzniesienia jakże potrzebnego kolejnego centrum handlowego, czy wytyczenia drogi. Mieszkańcy jednak ostro się postawili i wzgórze pozostawiono w spokoju, czyniąc z niego natomiast swego rodzaju artystyczny skansen. Można się tam sprowadzić tylko po wypełnieniu odpowiedniej aplikacji, dokumentującej dotychczasowe osiągnięcia artystyczne i jednocześnie zobowiązując się do regularnej działalności na tym polu. Na terenie Treasure Hill działa też całkiem przytulny hostel. Zresztą zobaczcie sami:

Jedna z wielu artystycznych instalacji

W tej wiosce wszyscy są fotografami 




Moi kompani 





Tu już hostel i jego wnętrza 



Jeszcze tego dnia dojechaliśmy do końca ścieżki rowerowej, zakończonego gustowną zaporą, w którą - zgodnie z zaobserwowanym lokalnym zwyczajem - należy kopnąć, zanim wyruszy się w drogę powrotną :D
Tak też uczyniłam! I z kopa ruszyłam w nowy tydzień tak, że nawet nie wiem, jak to się stało, że znów jest weekend.. Jak ten czas leci!






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz