Czyli dookoła Wyspy. Rowerem. No dobra, czasem pociągiem. ;) W 9 dni.
(Pics by Sonja Dimoska and Daniel Garcia, thank you, guys!)
Alot się cieszy, bo ma z górki :P
Tu możecie rzucić okiem na mapę w jej pierwotnym kształcie, ostatecznie sporo przy niej majstrowaliśmy i cały wypad był taki jak lubię - spontaniczny :)
A propos trasy...
Ruszyliśmy zgodnie ze wskazówkami zegara - na wschód, potem południe, przez góry na zachód i na północ, z powrotem do Tajpej. Generalnie sama trasa nie była mordercza :) Na przykład zamiast momentami dość wymagającej drogi nr 11 na wschodnim wybrzeżu zdecydowaliśmy się tym razem na biegnącą doliną 9tkę, która w dodatku okazała się zaskakująco malownicza. Najtrudniejszy był zdecydowanie dzień czwarty, z Taidongu na wschodzie do Fangshan na zachodnim wybrzeżu. Ponad 100 km. Częściowo wybrzeżem, a więc góra-dół i zakręty, pod wiatr i w słońcu, a potem czekał nas ponad 14-kilometrowy odcinek tylko i wyłącznie stromo pod górę, bo trzeba się było jakoś przez góry na zachód przeprawić. Prędkość na tymże odcinku - 5 km/h, czyli w zasadzie moglibyśmy iść. Na deser tego dnia czekało nas jeszcze szukanie noclegu, ale o tym później ;) Jeszcze jeden dzień był podobny co do długości trasy - z Taichungu do Hsinchu, ale zdecydowanie łatwiejszy - praktycznie płasko, wiatr w plecy, trafiliśmy nawet na specjalną ścieżkę dla rowerów, a więc nie musieliśmy się przejmować innymi użytkownikami ruchu. Dosłownie - była absolutnie bezludna! W sumie dziewczęta zrobiły ponad 600 km, panowie więcej o jakieś 70. Przyznaję, że dało się to odczuć w nogach czy siedzeniu, ale chyba najdłużej dochodziły do siebie palce dłoni, nieprzyzwyczajone do takiego ciężaru, jaki niespodziewanie musiały na siebie przyjąć.
Malownicza dolina, zwłaszcza kiedy nie pada ;)
Moje ulubione wschodnie wybrzeże
Nie takie straszne góry (zwłaszcza, jak się zrobi postój)
Lub kiedy się już wjedzie na sam szczyt!
Przez miasta przebijało się zdecydowanie najciężej. Niekończące się Kaohsiung i Taichung zapamiętam na długo
Skoro o Kaohsiungu mowa..
Tu już malownicza ścieżka rowerowa w Miaoli
Wiatraki wszędzie i nie bez przyczyny, na szczęście wiatr w plecy :)
Miejsca
Nie starczyłoby mi tutaj miejsca właśnie, aby opisać, jak piękne widoki mieliśmy okazję podziwiać. Przyznaję, że dla mnie najważniejszą częścią tej wyprawy była nie sama jazda, wyzwanie, rowery, a właśnie zobaczenie tego, czego jeszcze nie dane mi było widzieć i może już nie będzie. Uwierzcie na słowo, jeśli jeszcze tu nie trafiliście, Tajwan jest naprawdę malowniczy! Przynajmniej dla tych, którzy lubią góry. I morze. I palmy. I poletka ryżowe. I świątynie... To, co dodatkowo mnie zainteresowało, to tak inne od Tajpej miasta, do których dotąd nie miałam okazji zajrzeć. Leniwy Taitung, industrialny, nowoczesny, choć niepozbawiony uroku (zwłaszcza w okolicach nadrzecznego bulwaru) Kaohsiung, niesamowity, dziki, o niepowtarzalnej atmosferze i bogatej historii Tainan (który absolutnie mnie zauroczył), mafijny, zatrzymany gdzieś w latach 80tych Taichung, szalone i wietrzne Hsinchu... Taka mała wyspa, a taka różnorodność! Naprawdę żałowałam, że ta wyprawa nie mogła trwać dłużej (nie mogę opuszczać zbyt wielu dni w szkole, żeby nie wstrzymali mi stypendium), bo ciągle mi było mało tego zwiedzania :) Nawet kiedy padało..
Ekskluzywna knajpa na szczycie góry gdzieś w okolicach Hualien, gdzie czekaliśmy na ekipę GIANTa, a potem dołączyliśmy (na jej zaproszenie) na lunch
Takie rzeczy tylko w Kaohsiungu :P
Imponujący stadion
Tu już Tainan. Za dnia...
...i nocą.
A tu jego malowniczy Tree-House. Był to kiedyś magazyn z racji bliskości portu, ale porzucony - zarósł. Został przejęty przez roślinność. I to na tyle malowniczo, i na tyle jeszcze stabilnie, że postanowiono uczynić z niego atrakcję turystyczną, i to nie byle jaką, muszę przyznać :)
A tu widoki z ostatniego dnia wyprawy
Pogoda
No cóż, wyruszyliśmy w trakcie pory deszczowej, więc zaskoczenia nie było. Pierwsze trzy dni to niekończąca się rewia peleryn, prania ubrań i usilnego ich suszenia, wylewania wody z butów i przecierania okularów. W dodatku podróżowaliśmy zwykłą drogą, która choć wyposażona w specjalny pas dla rowerzystów, nie chroniła nas przed dodatkowymi prysznicami serwowanymi przez mijające nas ciężarówki ;) Przyznaję, było ciężko. I trochę zabijało frajdę, zwłaszcza kiedy nie mogłam nawet podziwiać widoków (zakładając, że było je w ogóle widać) z uwagi na zachlapane okulary. Trochę martwiło nas też pranie. Wiedzieliśmy, żeby nie brać za dużo rzeczy, bo nie ma sensu się obciążać i że codzienna przepierka załatwi sprawę, tylko co kiedy te przeprane rzeczy nie mają szansy wyschnąć, co najwyżej zatęchnąć? Na szczęście pogoda na Tajwanie to najmniej pewne ze wszystkich zjawisk. Nawet gdy zapowiadano 50% szanse opadów, udało nam się przejechać suchą stopą. Ja miałam nawet okazję spalić łopatki, bo inteligentnie nie zauważyłam, że moja bluzka jest aż tak wycięta i się w tych strategicznych miejscach nie posmarowałam super kremem z filtrem 50. :D Zbulwersowałam też być może paru Tajwańczyków, susząc swoje niewymowne na kierownicy roweru, ale szkoda było marnować ten pęd powietrza. Jak już wspominałam, wiatr też się zdarzał, we wszystkich kierunkach, a na deser - Tajpej przywitało nas burzą z piorunami, której naturalnie towarzyszyła ulewa. Było nam już jednak wtedy wszystko jedno. W tym miejscu pragnę urządzić kryptoreklamę i wyróżnić moje obuwie, które okazało się najmniej przemakalnym w grupie ;)
Gustowna suszarka
Noclegi
Po raz kolejny - pełna paleta :D Niestety, z racji poprzedniego punktu, nie mogliśmy sobie tym razem pozwolić na zbyt wiele noclegów pod chmurką. Właściwie ani razu nie rozstawiliśmy namiotów, bo nawet kiedy już mieliśmy tak zrobić we wspomnianym wcześniej Fangshan, zapytana o hotel w pobliżu ekspedientka, a jak się potem okazało siostra szefa (może współwłaścicielka?) sklepu z suszonymi owocami (połączonego zresztą z fabryką, full organic) zaproponowała nam nocleg w tymże sklepie! Że będzie chłodniej i bez komarów. Mieli nawet prysznic! Nie dość, że za free, to jeszcze dostaliśmy owocowe lody na kolację i śniadanie, wodę, więcej suszonych owoców (nigdy jeszcze nie jadłam tak dobrych), nawet udało nam się włamać do internetu :D
Poza tym zaliczyliśmy i coś a la homestay - rodzinka-właściciele na parterze, my na piętrze; uroczy hotelik z gorącymi źródłami - urodziny Sonji spędziliśmy mocząc się w basenie z widokiem na wodospad; przeznaczony w całości dla gości dom w Taitungu, pełen wypas; domowy młodzieżowy mikro hostel w Kaohsiungu i nieco większy w Tainanie; przeżywający lata świetności ze dwie dekady temu, przesiąknięty dymem papierosowym hotel w Taichungu, a nawet hotel na godziny w Hsinchu, gdzie do pokoju dorzucono nam dodatkowy materac. Często śniadania były wliczone, zawsze było czysto i profesjonalnie. Ceny nie zwalały z nóg - najdrożej zapłaciliśmy 55 zł od osoby.
Pierwszy nocleg - gustowny salon
i sypialnia!
Hotel z gorącymi źródłami, specjalnie na urodziny Sonji! Ja i Germain już bez okularów, bo cały czas padało i i tak już nic przez nie nie widzieliśmy
Jak widać, żadnego zadaszenia nie było, pełna natura ;)
Nasz spontaniczny darmowy nocleg w sklepie Mango Young
Hostel w Kaohsiungu, miodzio! Zwłaszcza że mieliśmy cały pokój dla siebie - plusy podróżowania poza sezonem ;)
W Tainanie warunki słabsze, ale za to mieli niezłą kuchnię...
...i gitarę, z której postanowił skorzystać Germain i chwała mu za to!
Podczas gdy Alot oczywiście siedział z mapą :D
Ostatni nocleg - hotel na godziny, a więc nad łóżkiem świerszczyki, a w telewizorze kilka specjalnych kanałów ;)
Jedzenie
Czymże byłoby zwiedzanie Tajwanu bez wzmianki o jedzeniu? Poza dogłębnym zapoznaniem z asortymentem najczęściej przez nas odwiedzanych 7/11, dawaliśmy się przy każdej okazji skusić lokalnym specjałom, począwszy od hamburgerów na śniadanie, przez wegetariański bar przy kampusie uniwersytetu w Tainanie, a na tajwańsko-włoskich makaronach skończywszy. Chyba najbardziej urzekły mnie specjały knajpki w Kaohsiungu, w której domawialiśmy coraz to nowe dania i napoje, dzieląc się nimi sprawiedliwie, jako że wszyscy byli niesamowicie wygłodniali :)
Nie ma jak dobry hamburger i porządne nawodnienie przed trasą
Mój faworyt - kolacja w Kaohsiungu
Zostaliśmy, jak widać, do późna, a humory dopisywały :)
Ciastka do kawy w Tainanie
A tu już urodzinowy makaron Daniego u Marii, w Taichungu, wszak to miasto mafii!
Obowiązkowe selfie przed 7venem
A za to w przedostatnim dniu absolutny brak 7venów przy drodze (to w ogóle możliwe?) zmusił nas do zatrzymania się przy tym oto straganie z owocami. Nie pożałowaliśmy, a zakupione tutaj banany smakowały niesamowicie, zupełnie inaczej niż te w Polsce
Ostatnia wieczerza w Hsinchu i smakowite curry, na które trafiliśmy zupełnym przypadkiem
Nie-Rower
Oczywiście była to z założenia wyprawa rowerowa. Trójka moich towarzyszy dysponowała własnymi bolidami, tylko ja musiałam swój wypożyczyć, na szczęście nie było to problemem, a i cena przystępna - za 10 dni (sklep był zamknięty w dniu, w którym wróciliśmy, więc musiałam odczekać ze zwrotem) zapłaciłam 260 zł. Od samego początku wiedzieliśmy, że odcinek Yilan-Hualien pokonamy pociągiem, ponieważ jest on wyjątkowo niebezpieczny, zwłaszcza w czasie deszczu, który właśnie wtedy był nieodłącznym piątym uczestnikiem wyprawy. Zaplanowaliśmy jednak dodatkowe przejażdżki, ponieważ chcieliśmy nieco odpocząć (zwłaszcza płeć piękna) i pozwiedzać. Mieliśmy też w planie uściskanie ręki założycielowi GIANTa, które przypadało na porę lunchu, więc nie mieliśmy fizycznej możliwości przefrunąć potem 120 km do Taitung.
Z nieplanowanych przejażdżek.. Był to dla mnie i Sonji dzień pierwszy, głównie dlatego, że obie byłyśmy wyczerpane po egzaminach, ja nawet dostałam gorączki, która utrzymywała się jeszcze dwa dni przed wyprawą, a wiedząc, że owego dnia czeka nas ciężka przeprawa przez góry przy strasznej pogodzie - odpuściłyśmy. Słusznie, według panów, którzy tę trasę przebyli, absolutnie przemoczeni, jednemu nawet wysiadł telefon na skutek zawilgocenia.
Co do samego podróżowania pociągiem z rowerem... Zwłaszcza gdy jest to rower nieskładany, niezapakowany w odpowiednia torbę rowerową... Jest to jazda bez trzymanki :D Za każdym razem musieliśmy iść dzień wcześniej na stację, wytłumaczyć dokładnie o co nam chodzi i z jakiego typu rowerem chcemy tę operację przeprowadzić, wysłuchać często kilku sprzecznych ze sobą odpowiedzi zawsze przerażonych na nasz widok kasjerów, którzy stopniowo się rozluźniali, słysząc rodzimy język, a następnie zapakować bezcenne kartoniki - jeden dla nas, jeden dla roweru, aby dnia następnego pojawić się na stacji przynajmniej pół godziny wcześniej i spróbować się przedostać na peron, co nie zawsze było łatwe, z uwagi na niekonieczną obecność windy. Żeby było zabawniej, tylko raz podróżowaliśmy pociągiem, który miał specjalny przedział przeznaczony dla rowerów. Pozostałe były zwykłymi osobówkami, gdzie tarasowaliśmy przejście i miejsca swoimi limuzynami. Najważniejsze, że się udało :)
Tak to wyglądało co rano - dzielny Dani mający największy dobytek zaczynał jako pierwszy...
...my dołączaliśmy później, powoli dochodząc do perfekcji w pakowaniu
Postoje...
Jazda samodzielna..
...i w pociągu
Ludzie
Zacznę od Tajwańczyków, którzy kolejny raz okazali się w przytłaczającej większości przemiłym narodem, gotowym nieść pomoc, smakołyki i okrzyki wsparcia białym małpom na rowerach :) Szczególnie drogocenne były dla mnie te właśnie okrzyki, gdy pokonywaliśmy góry dnia czwartego. Takie: "Dajesz! Dajesz!" (w bardzo wolnym tłumaczeniu) od razu dodawało mi sił i wyginało usta w pociesznego banana. Mijało nas też kilka grup tutejszych rowerzystów, zawsze o wiele bardziej profesjonalnych, pozytywnie nastawionych, niejednokrotnie robiących nam zdjęcia, jeden nawet jadąc, kręcił filmik. :D
Ale jakkolwiek by nie byli mili i uśmiechnięci, nie mogą przebić moich kompanów, w składzie: Sonja, Germain i Daniel. Moim skromnym zdaniem stworzyliśmy zgrany kwartet, wspólnie stawiając czoła temu niepowtarzalnemu wyzwaniu. Dodatkowo, w czasie wyprawy przypadły urodziny Sonji i Daniela, więc z pewnością stała się ona dla nich tym bardziej wyjątkowa. Całej tej trójce należą się dzięki! Mam nadzieję, że jeszcze przed moim wyjazdem uda nam się gdzieś razem choć na weekend na rowerach wyskoczyć. O obiedzie czy piwku nie wspominając, bo w zasadzie już jesteśmy umówieni ;)
Jedyne zdjęcie całej naszej czwórki, tu z szefem GIANTa :)
Co tu dużo gadać, było fantastycznie!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz