czwartek, 29 maja 2025

Rzuć wszystko i leć na Islandię

Ok, to przesłanie wpisu już znacie i nie musicie się domyślać, co autorka miała na myśli ;)

A jeśli chcecie poznać rozwinięcie tej myśli - zapraszam do lektury.


Pogoda

Powiedzmy sobie szczerze  - w maju 2025 trafiliśmy na jakąś całkowitą anomalię pogodową - tyle słońca podobno nawet najstarsi wikingowie nie pamiętają. Rok temu w maju leżał jeszcze śnieg. Jak jest kiepskie lato, to w całym sezonie nie ma tyle słońca i takich temperatur, jak my mieliśmy, więc nasza relacja będzie pozbawiona opowieści, jak to walczyliśmy z żywiołami, jak przemokliśmy albo jak wiatr porwał nam połowę ekwipunku. Zdecydowanie zobaczyliśmy Islandię w jej najpiękniejszej odsłonie! W ramach równowagi w przyrodzie - przez większość wyjazdu walczyłam z przeziębieniem, ale było to poświęcenie, na które byłam gotowa. ;)

Nie do końca w temacie pogody, ale warto dodać, że w maju dzień trwa wyjątkowo długo i tak naprawdę nie robi się nawet całkowicie ciemno, więc można zwiedzać dłużej i więcej, z czego oczywiście skwapliwie skorzystaliśmy, niejednokrotnie kończąc dzień po północy. Wciąż mamy zaległe godziny do odespania, ale nie żałujemy niczego. I jak tu się nie zakochać w Islandii?





Krajobraz

Ustaliliśmy wspólnie z Adamem, że Islandia to po prostu taka Ziemia na początku stworzenia. KROPKA

Jeszcze niezanieczyszczona, niezabudowana, ale też nieporośnięta zbyt bujnie, jeszcze nie wszystkie gatunki zwierząt czy roślin się pojawiły (podobno to jeden z nielicznych krajów bez komarów!)... Krajobraz jest surowy, dziki, czasem zupełne pustkowie... Kto oglądał "Grę o tron", ten skojarzy sporo widoków, a soundtrack z "Władcy pierścieni" odpala się w głowie mimowolnie. Zieleń - jeśli już jest - soczysta. Wodospady - o, tych nie brakuje - aż huczą od krystalicznej wody. Powietrze - świeże, ożywcze, często wieje. Lodowce, wulkany, gejzery, czarne plaże... 




















Droga ciągnie się często kilometrami bez żadnych zabudowań wokół. Ba - tutaj głód może zajrzeć w oczy, bo często do sklepu, knajpy czy stacji benzynowej jest naprawdę daleko i takie tankowanie czy zakupy trzeba zapalnować wcześniej.


Turystów w maju - niewielu. Cisza, przynajmniej w samochodzie, bo radio nie sięga. Poza samochodem - śpiew ptaków, beczenie owiec, szum wiatru czy wodospadu..

Krajobraz nawet tego pozornego pustkowia jest inny, magiczny, pełno omszałych głazów, kraterów, nierówności. Perspektywa zmienia się za każdym zakrętem. Tu nietrudno uwierzyć w trolle czy elfy, bo czy ten kamień o dziwnym kształcie i nienaturalnym położeniu naprawdę jest pochodzenia naturalnego? Wyobraźnia pracuje na pełnych obrotach... I jak tu się nie zakochać w Islandii?


Maskonury i ptasi raj

Maskonury to znane maskotki Islandii, znak rozpoznawczy, a gadżety z ich podobiznami czy w ich kształcie to obowiązkowa pamiątka. Jako że między innymi na maj przypada ich okres lęgowy i podobno nawet 8 mln tych uroczych ptaków gniazduje na Islandii, wiadomo było, że spróbujemy się z nimi zobaczyć. Dogodnych do obserwacji miejscówek na wyspie jest kilka, a jedną z najbardziej znanych, a zarazem najbardziej odosobnionych jest Látrabjarg - najdalej na zachód wysunięty punkt Islandii, i jednocześnie Europy. Malownicze klify to słynne miejsce lęgowe nie tylko maskonurów, więc zapewne wszyscy ptasi obserwatorzy mają je na swojej liście. Ich, jak i nas, nie zniechęca nawet droga prowadząca do klifów - ostatnią godzinę jedzie się momentami dość dziurawą drogą gruntową, gdzie - jak w Polsce - można co najwyżej napotkać ostrzeżenie o nierównościach nawierzchni i liczyć na to, że uda się w nie nie wpaść.

Alot wyczytała, że najlepiej jest obserwować maskonury rano lub wieczorem, bo w ciągu dnia polują, więc ruszyliśmy na wyprawę dopiero około 20tej (pamiętajcie - dzień jest długi, ale wciąż mieliśmy do przejechania z naszego pensjonatu 1,5 godziny w jedną stronę) i.. no tak, nie będę Was dłużej trzymać w niepewności - spotkaliśmy i maskonury, i inne ptaki, widzieliśmy nawet lisa arktycznego, a do tego malowniczy zachód słońca, latarnię, klify... Na nocleg wróciliśmy grubo po północy. :D I jak tu się nie zakochać w Islandii?








Wodospady

Ok, chyba wszyscy wiedzą, że Islandia to kraina wodospadów. Przed wyjazdem naczytaliśmy się, że jest ich tyle, że można się dość szybko znudzić. Wydawało się to nierealne, ale... Kurczę, ich naprawdę jest baaaardzo dużo. :D I rzeczywiście, na początku zwalniamy przy prawie każdym, próbuję robić zdjęcia czy kręcić filmiki, trasa wycieczki składa się chyba w połowie z różnych słynnych wodospadów. A im bliżej końca wyjazdu.. cóż, entuzjazm nieco słabnie, już nie każdy wodospad doczeka się zdjęcia ;) Ale te wymienione poniżej się doczekały. Zapraszam na subiektywny ranking  tych NAJ.

1. Gulfoss - no, wow! Co za potęga, co za huk, gdyby nie istniał, to trzeba by go wymyślić! Można go podziwiać z kilku różnych platform czy punktów widokowych, często w towarzystwie tęcz(y) i... wielu turystów, bo to jednak naprawdę must-see tak zwanego Złotego Kręgu atrakcji Islandii, a do tego parking jest darmowy, a sklepik z pamiątkami super zaopatrzony. ;)




2. Dynjandi - nasz pierwszy z tych znanych wodospadów, który zasłużył na swój własny parking (płatny) :D Ciekawy design, bo spływa po ścianie, wysoki, szeroki, głośny. Podziwialiśmy go z rana, kiedy jeszcze był w cieniu. Poniżej tego głównego znajduje się jeszcze kilka kolejnych wodospadów, bo kto Islandii zabroni?




3. Seljalandsfoss - tam trzeba będzie wrócić w jakiś turbo kaloszach! Ten wodospad można obejść, ale przynajmniej kiedy my tam byliśmy, pełne okrążenie wymagałoby przejścia przez jego boczną strugę, co oznacza - ni mniej ni więcej - wejście pod silny i zimny prysznic w pełnym rynsztunku :D Kuszące, ale może następnym razem. PS. Parking płatny.




4. Skogafoss - wysoki, szeroki, filmowy. Można wejść po schodach i zobaczyć go z góry, czego szczególnie nie polecam, ale zaczęło mnie wtedy łapać przeziębienie, więc mogę być nieobiektywna. Parking poza sezonem darmowy, knajpka na miejscu bardzo zacna.




I jak tu się nie zakochać w Islandii?


Konie islandzkie (nie kucyki!)

Zaczniemy od ciekawostek - konie które spotkacie przy drogach w większości do kogoś należą. Prawdziwie dzikich jest podobno tylko około setki. Są niezbyt imponujących rozmiarów, ale sami wikingowie na nich jeździli! Konie islandzkie (ogólnie wszystkie zwierzęta) nie mogą opuścić wyspy, a jeśli to zrobią - nie mogą wrócić. Chodzi o to, żeby chronić lokalną populację przed potencjalnymi nieznanymi na wyspie chorobami. Z tego samego powodu jeźdzcy emigrujący do Islandii nie mogą wwieźć swoich akcesoriów, np. siodła, butów etc. A, i konie islandzkie mogą się nauczyć specjalnego, charakterystycznego dla nich chodu zwanego tölt. Podobno bardzo płynny, idealny do poruszania się po pagórkowatym islandzkim terenie. Nam udało się go spróbować, ale nie zaobserwowałam płynności, bo walczyłam, żeby nie spaść z siodła :P 





A z innych personalnych anegdotek - dosłownie pierwszego dnia mijamy wręcz kiczowato piękny obrazek: ocean, góry, błękitne niebo, soczysta łąka, a na niej - samotny koń ciemnej maści. Co robi Alot? Oczywiście zarządza postój i z racji kiepskiego zoomu w telefonie, przybliża się do konia za pomocą kończyn dolnych, mając nadzieję, że ów się nie spłoszy. Co robi koń? Podchodzi do lichego ogrodzenia i daje się głaskać. Wręcz idzie za Alotem i domaga się więcej głasków, kiedy ta śmie się oddalać!



Anegdotek ciąg dalszy - jeden z naszych noclegów znajdował się na terenie stadniny. Przyjechaliśmy późno, grafik napięty i Alot nie mógła przeboleć, że nie skorzystamy z proponowanej wizyty w stajni. Ale - jak to mówią - głupi ma zawsze szczęście i drugiego dnia trafiliśmy wieczorem na właścicieli, ucięliśmy sobie miłą pogawędkę i.. zostaliśmy zaproszeni do stajni! A tam kilkanaście koni - zaciekawionych, czekających na głaski, pozujących do zdjęć. Dwa pchające się na kolana koty w gratisie. I jak tu się nie zakochać w Islandii?



Owce i TEN sweter

Jak już wiemy - na Islandii zobaczycie często przy drodze konie. A jak nie konie - to z pewnością owce, bo tych uroczych parzystokopytnych jest na Islandii więcej niż ludzi! Wiosną jest wśród nich mnóstwo jagniąt, zwykle po dwa na owczą mamę i wystarczy uchylić okno, żeby usłyszeć ich wołanie. A jak już się zbierze większe przedszkole, to można spędzić godziny, obserwując ich harce. Polecamy szczególnie wieczorem - chyba tak jak i ludzkie dzieci, jagnięta mają największą ochotę na zabawę przed spaniem. ;)

I tak mimochodem przechodzimy do sedna wyjazdu. Powodu, dla którego nasza trasa została ułożona tak, a nie inaczej. Najbardziej epickiej wyprawy, zasługującej na opisanie w sadze.

Wyprawy po TEN sweter!

Jeśli rozmawiałam z Wami tuż przed wyjazdem, to już wiecie o czym mowa. Jeśli nie - to właśnie się dowiecie, że urodzinowym marzeniem Alota na ten rok było nabycie drogą kupna wełnianego, ręcznie wydzierganego islandzkiego swetra, najlepiej na początku wyjazdu, żeby ochronił ją przed arktycznymi chłodami i.. wyglądał pięknie na zdjęciach :D 

A wszystko zaczęło się od jakiegoś wpisu na blogu i zdjęcia swetra w... maskonury, oczywiście. Potem był risercz i okazało się, ze ten konkretny sweter to samo zło, bo jest dziergany mechanicznie w Chinach i tylko design jest islandzki. :(

Potem było więc więcej riserczu, bo przecież gdzieś muszą być oryginalne islandzkie swetry. I wreszcie - oto on! Jedyny słuszny sklep prowadzony przez Islandzkie Stowarzyszenie Robótek Ręcznych (The Handknitting Association of Iceland)! Na stronie internetowej co prawda nie ma wzoru w maskonury, ale co tam - przynajmniej będzie prawdziwa ręczna robota. 

Oczywiście, Alot nie lubi sobie ułatwiać, więc po drodze do Rejkiawiku, gdzie znajdują się jedyne dwa sklepy stacjonarne Stowarzyszenia, zatrzymujemy się w jeszcze jednym przybytku i na Alota pada wkrótce blady strach, bo przymierza kilka wzorów, rozmiarów i kolorów, ale jakoś nic nie leży, nie ma błysku w oku, nie ma tej chemii i przekonania, ze to TEN jedyny. A co jeśli w Rejkiawiku też tak będzie? :( 

No cóż.. przychodzi pora, żeby zmierzyć się z przeznaczeniem, skonfrontować marzenie z rzeczywistością, sięgnąć szczytów euforii lub zapikować w otchłań rozpaczy. (Mówiłam, że to saga, więc musi być dramatycznie :D)

Parkujemy.

Wchodzimy do sklepu.

Przechodzimy do działu ze swetrami.

I oto on..

Granatowy.

Z maskonurami.

(Kurtyna)

Jak pamiętamy, Alot nie lubi sobie ułatwiać, więc przymierza jakieś 10 swetrów, w różnych rozmiarach, fasonach i kolorach, ale ona już wie. Kupi dziś TEN sweter. Nawet nie musi obdzwaniać połowy rodziny i znajomych, żeby zapytać o zdanie. Nawet nie zawraca głowy polskiej sprzedawczyni, żeby się upewnić, który egzemplarz lepiej leży. Następuje jeszcze drobne zamieszanie z płatnością kartą, ale już po chwili jej główne zmartwienie to: Jak tu nosić wełniany sweter, kiedy na wyspie trwa lato stulecia? I jak tu się nie zakochać w Islandii?








Jedzenie

No dobra, posłodziliśmy tej Islandii do granic możliwości, przyszła zatem pora na łyżkę dziegciu. Słyszeliśmy przed wyjazdem, że wyspa niekoniecznie jest rajem dla foodies, o sklepy i knajpy poza stolicą trudno, a narodowym przysmakiem jest hot dog i... prince polo. Z racji wielu amerykańskich turystów (a może i upodobań lokalsów) najłatwiej trafić na burgera z frytkami czy pizzę (i to bynajmniej nie gourmet, poza ceną), na które niekoniecznie ma się ochotę po całym dniu zwiedzania. Ostatecznie nie było dramatu, ale też niespecjalnie się kulinarnie zachwyciliśmy. 

Co zatem jedliśmy? Najchętniej jagnięcinę, ryby i...zupy! Te ostatnie działały cuda na moje przeziębienie, zwłaszcza podane z bułką i lokalnym pysznym masłem. A na śniadanie czy kolację? Skyr! Słynny towar eksportowy Islandii, bardzo popularny poza jej granicami. W stolicy pozwoliliśmy sobie na więcej rarytasów: cynamonkę, zupę z homara i w końcu - słynne hot dogi z budki Bæjarins Beztu Pylsur, obowiązkowo w wersji "ze wszystkim", których próbował nawet Bill Clinton (choć on z samą musztardą, więc nie wiem, czy to się liczy).





Ostatecznie kilka razy zdążyliśmy odczuć głód, śniadania hotelowe - jeśli już były w cenie noclegu - raczej rozczarowywały, ale wiecie co? To też było ciekawe doświadczenie. Tak jesteśmy przyzwyczajeni, że niemal w dowolnym momencie możemy kupić / zamówić coś do zjedzenia, że te momenty głodu były w naszych oczach kolejnym przejawem wyjatkowości wyspy. Przypomnieniem, że nie zawsze było tak łatwo i że mamy za co być wdzięczni. 

Powiedzcie zatem sami, jak tu się nie zakochać w Islandii? :)