Tadaam!
Nadszedł ów dzień, kiedy to ukazuje się najdłużej oczekiwana notka w historii bloga :P
Oczywiście o pierogach na blogu już było, ale dobrych pierogów nigdy dość, a w toku podsumowujących wpisów, nawet jeśli jest ich jak na lekarstwo, absolutnie musi znaleźć się dla nich miejsce. Choć zwykle samo wspomnienie xiaolongbao wywołuje u mnie uczucie nostalgii graniczące z fizycznym bólem wywołanym skrętem kiszek z głodu, to akurat dziś, kiedy nawet mój wiecznie nienasycony tasiemiec ogłosił kapitulację zasypywany od rana wielkanocnymi przysmakami, pora wydaje się idealna...
Alot przyznaje się na wstępie bez bicia, że ma obsesję na punkcie tajwańskich pierogów, o czym może świadczyć chociażby fakt, iż zapytany w trakcie jednej z rozmów o pracę o ulubioną potrawę azjatycką (i nie, nie chodziło o posadę w gastronomii, to korpo rządzą się własnymi prawami), bez chwili zastanowienia wymienił właśnie je i namiętnie zaczął zachwalać ich walory.
Na swą obronę powiem tylko tyle, że od momentu odkrycia - w kolejności chronologicznej - "Dziadka" i "Babci", jak będę w skrócie dwie ulubione mekki pierogowe nazywać, zabierałam do nich konsekwentnie właściwie wszystkich swoich gości i za każdym razem, gdy na ich twarzach rozlewał się ten błogi uśmiech mogący wyrażać tylko jedno: "niebo w gębie", cieszyłam się jak dziecko i pękałam z dumy, jakbym co najmniej sama te pierogi lepiła :D Moje uwielbienie nie jest zatem przypadkiem odosobnionym...
Co jest zatem tak nadzwyczajnego w tajwańskich pierogach?
Zaskoczę Was, jeśli powiem, że w sumie to nie wiem? ;) Na pewno jest to kombinacja wyśmienitego smaku, rodzinnej atmosfery, przystępnej ceny.. A pewnie jeszcze bliżej nieokreślonego czynnika X.
Przyznaję, iż zderzenie z azjatyckimi ruskimi w Tajpej nie było dla mnie szczególnie egzotyczne, jako że próbowałam wcześniej japońskiej gyozy i jak najbardziej mi smakowała, ale w Japonii chyba ciężko było jej się wybić na tle innych kulinarnych doznań jak sushi, rameny, okonomiyaki, tempury etc. A i tak gyoza najbardziej przypadła mi do gustu w pewnej... chińskiej, przynajmniej z nazwy, sieciówce, do której filii w Tokio i Kioto jeszcze dziś bez problemu bym trafiła ;)
Tak czy inaczej, nie spodziewałam się zbyt wiele. Do tego nie znam się szczególnie, więc z pewnością nie będę się rozpisywać o różnicach w cieście, składnikach czy procesie produkcji. Nie będę Was również przekonywać o wyższości shuijiao nad ruskimi. Dla mnie tajpejskie pierogi pozostaną przede wszystkim pierwszym śniadaniem na tajwańskiej ziemi, niezawodnym sposobem na gastro w środku nocy, miejscem leniwych obiadów między zajęciami a biblioteką... I pewnie ponownie czynnik psychologiczno-nostalgiczny pozostanie tym decydującym X, choć muszę przyznać, że sama byłam zaskoczona, że tajwańskie pierogi chyba właściwie w żadnym momencie mi się nie przejadły, a na pewno zdarzyło się, że jadłam je nawet trzy (3!) razy w tygodniu. Owszem, bywały dni, kiedy miałam raczej smaka na pizzę, makaron czy nawet biandanga, ale pierogi nigdy nie jawiły się jako zła opcja ;) One chyba zwyczajnie muszą być takie pyszne!
Zapraszam zatem na mini przewodnik po ulubionych pierogarniach Alota w Tajpej!
Zapraszam zatem na mini przewodnik po ulubionych pierogarniach Alota w Tajpej!
Na dobry początek lekko nieprzytomny Alot zajadający swoje pierwsze tajwańskie pierogi, który jeszcze nie wie, że tak o to niepostrzeżenie rodzi się uczucie trwające do dziś...
1. "Babcia"
Niekwestionowany numer 1 tego rankingu. Po pierwsze, miejscówka otwarta 24 godziny na dobę. Po drugie, serwuje xiaolongbao czyli pierożki na parze, a więc taką najbardziej widowiskową ich odmianę. Po trzecie, porcja ośmiu sztuk kosztuje ok. 6 zł. Po czwarte, lokal nie ma ścian a naprzeciwko jest 7ven. Po piąte, obsługa jest przemiła, zwłaszcza tytułowa zatroskana babcia, która regularnie rugała nas za spożywanie do posiłku piwa (na marginesie, na Tajwanie generalnie nie jest problemem spożywanie napojów niezakupionych w danym lokalu gastronomicznym). Po szóste, jeszcze na temat lokalizacji, owe przecudne xiaolongbao znajdowały się w odległości max 10 minut piechotą od naszego uniwerku... Czegóż chcieć więcej? Nie mogę w tym miejscu nie wyrazić swej wdzięczności względem Łukasza, który przedstawił mi to miejsce pewnej nocy, około drugiej, gdy dopadło nas gastro po wieczorze w pubie. Od tamtego momentu poszło już z górki...
Najpierw kilka zdjęć lokalu.. Wspomniana bohaterka - para!
Jedna z kilku małych radości w czasie tajfunu - obserwowanie go znad porcji parujących pierogów
Takie raczej oberwanie chmury
A tu już zgoła inna pogoda, spod znaku "pot mi spływa nie powiem gdzie, bo się wstydzę", ale Alot oczywiście szczęśliwy - przyłapany w momencie komponowania sosu do pierogów
A tutaj jeszcze inna aura i towarzystwo, i postępująca konsumpcja. Po mojemu:
1. Nakłuć delikatnie pieroga, żeby w sposób kontrolowany puścił nieco soku.
2. Wlać do środka odrobinę przygotowanego wcześniej sosu za pomocą gustownej plastikowej łyżki.
3. Zajadać i zamówić kolejną porcję.
Panom jak widać xiaolongbao też smakują!
A po konsumpcji, zaspokoiwszy potrzeby niższego rzędu, można oddać się filozoficznej dyspucie..
Co tu dużo kryć, Babcia jest de best! W lokalu tym można też było nabyć inne specjały. Tylko po co? ;)
2. "Dziadek"
Chronologicznie odkryty wcześniej i niezrównany w dziedzinie shuijiao (pierożków z wody) i guotie (podłużnych podsmażonych, farsz ten sam) ustępował nieco "Babci", głównie logistycznie. Jego knajpka umiejscowiona była blisko naszego mieszkania, a więc raczej nieosiągalna, gdy nie pędziło się po zajęciach prosto do domu. Zamykana na noc, ale i w porze sjesty, a przynajmniej w tym czasie rodzina właścicieli sama jadła wewnątrz i lepiła pierogi na wieczór, więc trochę głupio im przeszkadzać. Miała ta knajpka jeszcze tę cechę, iż pierogi wydawane były "do wyczerpania zapasów". Zdarzało się zatem, że po całym dniu opanowywania ślinotoku na samą myśl o pysznych guotie, musiał się Alot obejść smakiem, bo już się w danym dniu skończyły. Życie.
Za to była też opcja na wynos :)
W przypadku tej knajpki, choć zawsze zachwycała, także kolejnych gości, w ciągu roku zmienił mi się nieco smak. Na początku preferowałam wersję podsmażoną, z czasem nawróciłam się na "z wody". Muszę także dodać, że Dziadek przyrządzał też dwie przystawki, które skradły moje serce. Obok powszechnych na Tajwanie specyficznie marynowanych ogórków była taka oto.. sałatka? Zresztą zobaczcie sami:
Tak, to są mini suszone rybki ;)
Tutaj również samemu przygotowywało się sos. Muszę przyznać, że pikantny sosik u Dziadka był naprawdę wyśmienity!
A tutaj już guotie w pełnej krasie, zawsze lekko pozlepiane
Beatka w natarciu
A tutaj rzut oka na w zasadzie cały lokal
Pozostaje jeszcze uregulowanie rachunku - tutaj porcja 10 pierogów kosztowała ok. 5 zł. Zwracam uwagę na blachę do podsmażania guotie w lewym dolnym rogu
Tutaj prawie widoczne jest całe menu, niezbyt rozbudowane i w przystępnych cenach (obetnijcie zero i wychodzi mniej więcej cena w złotówkach)
Tutaj po prawej widać lepiej stanowisko do gotowania pierogów i generalnie zaplecze
Dziadek również okazał się bardzo serdeczny, zawsze mnie zagadywał, pamiętał oczywiście co podać, pytał w zasadzie tylko czy na miejscu czy na wynos ;)
3. Pierwsze śniadanie
I tak o to historia zatacza koło, jako że trzecim miejscem pozostaje właściwie ten sam lokal, od którego zaczęła się moja historia z tajwańskimi pierogami, a w zasadzie ta sama sieć lokali, jak się niedługo potem okazało. Nazwy teraz nie pomnę, ale ten żółty szyld rozpoznam wszędzie ;) Mieli i guotie i shuijiao, w kilku smakach, także w stylu koreańskim czy curry. Żeby było zabawniej - zamawiane na sztuki (50-55 gr za jeden) i za pomocą specjalnego bloczka z wydrukowanym menu i kratkami do wpisania pożądanej liczby sztuk przy każdej pozycji. Sporo frajdy sprawiało samo rozszyfrowywanie takiego menu, nawet gdy udawało się zdobyć dodatkową kartę ze zdjęciami, wszak nigdy nie można mieć pewności, co wystąpi w charakterze nadzienia. ;)
Jako że sieciówka, znalezienie knajpki z tym konkretnym logo nie było szczególnie trudne, ale z racji dwóch wyśmienitych wymienionych powyżej powodów nie trafiałam do nich zbyt często. Zwykle kiedy błąkałam się w nieznanych rejonach miasta i dopadł mnie głód ;) Niemniej jednak ich pierogi pozostawały całkiem smaczne, ale wiadomo co jest największym wrogiem dobrego... Lepsze :)
Oto i całkiem poprawne shuijiao
Całkiem poprawne są też xiaolongbao, które można dostać w tajwańskiej restauracji w Krakowie, ale... Nie aż tak dobre. Drogawe. Mniejsze. Nie odradzam, ale też nie jakoś szczególnie polecam.
Cóż, pozostaje zatem wzdychanie do utraconego szczęścia... i odkładanie pieniędzy na bilet :D
PS. Alotowi w czasie pisania tej notki komp zrestartował się samoczynnie jakieś 10 razy, wybaczcie zatem drobne niedociągnięcia i doceńcie samodyscyplinę potrzebną w takiej sytuacji do kontynuowania raz powziętej misji. To wszystko dla Was!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz