Był zajęty (nie)szukaniem pracy i mieszkania, urządzaniem się, szkoleniem, doprowadzaniem do porządku komputera - ukłony w stronę niezawodnego serwisu z Myśliwskiej!, nadrabianiem towarzyskich zaległości etc., ale już do Was wrócił.
I tak, wiem, w Hiszpanii byłam w grudniu AD 2014, ale to i tak mikro poślizg;)
Jak zapewne niektórzy pamiętają, odwiedzałam tam swego serdecznego przyjaciela z czasów tajwańskich - Daniego, zadanie miałam zatem ułatwione, a i wgląd w życie lokalsów lepszy, z rodzinną kolacją włącznie :D Okazało się, że wszystko jest tam tak hiszpańskie i południowe, jak tylko może być, a do tego aż tak się wyluzowałam i zdałam na przewodnika, że po raz pierwszy nie przywiozłam sobie żadnej mapy jako pamiątki, nad czym boleję po dziś dzień. Chyba będę musiała wrócić czy co.. ;)
Wpis o Sewilli bez Giraldy się nie liczy, za to postarałam się wybrać dotąd niepublikowane fotki ;)
Zanim podzielę się z Wami kilkoma refleksjami z tych paru niesamowitych dni....
ONCE AGAIN: THANKS DANI FOR BEING THE BEST GUIDE EVAAAA! (especially when the places you've recommended turned out to be closed ;) )
Tym razem nie będzie chronologicznego przebiegu wyprawy ani zbyt wielu praktycznych informacji, a tylko parę luźnych spostrzeżeń. Dodam dla porządku, że Sewillę odwiedziłam tuż przed Świętami Bożego Narodzenia, pogoda udała się idealnie, funduszy starczyło, więc mój odbiór mógł zostać nieco podkolorowany. ;)
Dorzucam drobny soundtrack, który towarzyszył nam podczas opuszczania Madrytu nocnym autobusem na Południe: pongamos que hablo de Madrid
Podobnymi kawałkami Dani zamęczał mnie prawie całą drogę, więc Wam też się należy :D
A propos drogi...
1. Sewilla welcome to!
Jak zapewniał Dani, nocnym autobusem jeżdżą tylko Cyganie i/lub ci, których nie stać na hiszpańskie pendolino, więc nie odstawaliśmy zbytnio od reszty towarzystwa. Autobus za jakieś 20parę euro, nawet dość wygodny, za to atrakcji nie brakowało.
Po A) Kierowca słuchał muzyki na cały regulator, a poproszony o ściszenie odpowiedział, że to jego jedyna rozrywka. I słuchał sobie dalej, nie zważając na jęki próbujących spać podróżnych.
Po B) Po postoju na jakimś zapomnianym przez Boga parkingu ok, 3 w nocy jeden z pasażerów nie wrócił, jego rzeczy zostały na siedzeniu. Nie powstrzymało to jednak kierowcy przed kontynuowaniem jazdy.
Po C) Już w stolicy Andaluzji, podczas wysiadania jedna z pasażerek podniosła larum, ze zginął jej portfel i zażądała wezwania policji. Kierowca już całkiem się załamał tym nadmiarem wrażeń, ale pod wpływem nacisków reszty podróżujących ostatecznie wypuścił nas prawie od razu.
Po D) Obrzeża Sewilli i okolice dworca autobusowego są przeraźliwie obskurne, więc skłamałabym, twierdząc, że zakochałam się w tym mieście od pierwszego wrażenia. Dałam się jednak kupić dość szybko, ale przynajmniej nie tanio - urzekł mnie widok sewilskiej katedry skąpanej w porannej mgle. (wiem, banał, ale co tam) A potem było tylko lepiej. ;)
Po E) Centrum Sewilli ma chyba z 10 rodzajów kostki/bruku, o czym przekonałam się, próbując jak najciszej przemknąć z moją walizką wąskimi uliczkami. I rzeczywiście musiało tę walizkę być słychać, i musiał być to dźwięk irytujący o 6 rano, skoro omal nie oberwałam sporą porcją płynów niewiadomego pochodzenia wylaną z okna prawie na moją głowę.
Rodzaj kostki nr 7
Po F) Było naprawdę wcześnie, gdy zawitaliśmy do miasta i naprawdę mieliśmy ochotę na choć drobne śniadanie. Kiedy już straciliśmy nadzieję, bo przecież o tej porze nie jada się śniadań w Hiszpanii, okazało się, że jedynym otwartym miejscem jest mała urocza kafejka, do której Dani chadzał ze swoją babcią po niedzielnej mszy. (true story) Tam też po raz pierwszy skosztowałam lokalnej kawy - Catunambu. Specjalnie nie polecam, ale pijalna.
A to był tylko początek przygody...
2. Taki mamy klimat.
Powiedzieć, że w połowie grudnia 2014 pogoda w Polsce nas nie rozpieszczała, to nic nie powiedzieć. Z radością więc wyczekiwałam obiecywanych przez prognozy 18stu stopni na hiszpańskiej ziemi, zwłaszcza po totalnym przemarznięciu na lotnisku w Modlinie. Co prawda, w grudniu ponoć często w Andaluzji pada, ale mi się zdecydowanie udało. Tyle że... grudzień mimo wszystko pozostaje w Sewilli najwilgotniejszym miesiącem, więc z pakowaniem wiosennej kurtki to się raczej wygłupiłam. Niby człowiek powinien być mądrzejszy po roku w Japonii i kolejnym na Tajwanie, i rzeczywiście za dnia w pełnym słońcu było bardzo przyjemnie, ale wystarczyło przejść na zacienioną stronę ulicy, żeby zapięcie płaszcza nie wydawało się już takim złym pomysłem, a po zapadnięciu zmroku.. Brr... Oczywiście nie muszę chyba dodawać, że podobnie jak w Azji, sewilskie domostwa nie są ogrzewane (bo i po co? na jeden miesiąc takiej "zimy"?), a pokój Daniego, w którym dane mi było nocować, wychodził na wewnętrzne, wiecznie pogrążone w cieniu mini patio, więc ciepełka tam było jak na lekarstwo. Naprawdę nie wiem, jak on tam przetrwał tyle lat, nie popadając w depresję i wcale się nie dziwię, że wyemigrował prawie najdalej jak się dało, nawet jeśli tajwańska zima też potrafi dać w kość ;)
Alot taki niby rozchełstany ale do czasu ;)
3. La cocina de Sevilla.
Zacznijmy od tego, że samo wyjście na jedzenie jest w Sewilli nie lada wyzwaniem. Pomijając fakt ślimaczego tempa zbierania się Daniego (a pewnie i tak bił rekordy szybkości jak na tamtejsze standardy), samo wybranie knajpki i zajęcie miejsca to niepozbawiony uroku, acz czasem nieco uciążliwy sport, zwłaszcza gdy kiszki już marsza grają. Dlaczego jest z tym taka zabawa? Bo albo akurat ta ulubiona jest zamknięta, albo akurat dziś serwują nie to, na co by się miało ochotę, albo za mało ludzi (więc pewnie coś jest nie tak), albo nie ma miejsc, albo są tylko stojące... Hiszpanom to akurat nie przeszkadza i mogą spokojnie wciągnąć lunch czy nawet kolacyjkę na stojąco, ale dla nas po całym dniu łażenia krzesło było na wagę złota. Za to kiedy się już wreszcie udało znaleźć odpowiednie miejsce....
tzw. odpowiednie miejsce
Tapas.
I już wiele więcej nie muszę mówić.
Taki pomysł na jedzenie, czyli zamawianie wielu małych porcyjek rozmaitych potraw i wspólne się nimi dzielenie pozostaje moim ulubionym. Bez względu na szerokość geograficzną, bo przecież i na Tajwanie najlepsze było kuaichao. :) Nie powiem, że wszystkie tapasy były znakomite. Trafiliśmy raz do knajpy, gdzie do każdej potrawy serwowano domowej roboty chipsy. Jest to jakiś pomysł, ale specjalnie nas nie porwał. Za to gdzie indziej dorsz był zwyczajnie wyśmienity, a ostatnie kęsy takiej niby prostej sałatki warzywnej wyrywaliśmy sobie z rąk. Jak na zaledwie kilka dni dzięki tej wspaniałej kulturze tapas udało mi się spróbować pewnie porównywalną ilość przysmaków co w trakcie czterech miesięcy głodowego erasmusa w Barcelonie ;)
Standardowy pakiet - sztućce, chlebek, krakersy i piwo (o nim niżej)
Chipsy wszędzie. Ja wiem, ze jesteśmy narodem ziemniakożerców, ale bez przesady!
A do tego wino... Nawet wymuszony lunch w postaci odgrzewanej pizzy smakuje inaczej w takim towarzystwie! W kwestii napojów, jedyne co mnie rozkładało na łopatki to mini szklanki, w których serwowano piwo i fakt, że podawano je zimne. Tak serio zimne. A tu grudzień. Nawet pod podgrzewanym parasolem wydawało się to być szalonym pomysłem, ale kelner przynajmniej nie dorzucił lodu... Tak, była i taka opcja.
W oczekiwaniu na pyszną mrożoną pizzę
4. Manana i No te preocupes.
O Południowcach mówi się różne rzeczy, ale w przypadku mieszkańców Sewilli sprawdza się chyba wszystko. Oczywiście, że zawsze mają czas, na pewno się spóźnią, a każde spotkanie się przeciągnie. Są pogodni, lubią celebrować posiłki, ale i zwyczajne interakcje. I nie sądzę, że to taka kurtuazja. Oni serio zagadują, zażartują, uprzedzą na przykład, że branie kawy na wynos w tym plastikowym kubeczku to kiepski pomysł (no bo kto tam w ogóle bierze kawę na wynos, skoro można ją wypić na stojąco przy zatłoczonej ladzie?), doradzą, gdzie jest najbliższy serwis rowerowy, gdy w ich obecności strzeli opona w rowerze (Daniemu), albo gdzie podają najlepsze churros (głodnemu Alotowi). Poznane przypadkiem mojej ostatniej nocy dziewczyny chciały strasznie umówić się na konwersacje po angielsku, były zrozpaczone, że wyjeżdżam nazajutrz, a przy okazji dowiedziałam się od studentki pedagogiki, że na pewno będę świetną matką :D
Rodzicom Daniego, zwłaszcza mamie, wyraźnie ulżyło, że choć trochę kojarzę po hiszpańsku i od tej pory już się specjalnie nie przejmowali, zachowywali zupełnie naturalnie i traktowali w zasadzie jak członka rodziny. Po zapewnieniu, ze w Polsce wcale nie ma trzech metrów śniegu i -20, zostałam nawet zapytana, co sądzę o miłościwie nam (?) panującej królowej Letycji...
Ten wszechobecny relaks i spokój okazały się niezwykle zaraźliwe. I tak w niedzielę, gdy nabraliśmy ochoty na kawę, przysiedliśmy przy kawiarnianym stoliku na jednym z placów i posiedzieliśmy tak z 20 minut, obserwując ludzi dookoła i czekając na kelnera, który miał nigdy nie nadejść. A później wstaliśmy i - rzecz jasna niespiesznie - ruszyliśmy w poszukiwaniu kawy. Bo tak się w Sewilli robi i nikomu z tego powodu ciśnienie nie skacze. :)
Tu się czeka na kelnera..
..tu się kawę kupuje...
...a pije na ławeczce z takim czy innym widokiem
5. Sceneria.
Oczywiście, że w Sewilli jest arena byków. I bez większych starań można natrafić na występ flamenco, zwłaszcza w artystycznej Trianie. W okresie przedświątecznym obowiązkowo trzeba obejść wszystkie szopki w okolicy, skompletować wyposażenie własnej, a dzieci posłać na kolano i pamiątkowe zdjęcie do jednego z trzech króli. Oczywiście dzieci i dorośli, zwłaszcza w niedzielę, są odpowiednio odstrojeni! Dani wspominał, że dla dziecka jest to koszmar, ale widok starszych i młodszych niby żywcem wyjętych z katalogów mody cieszył oko. I te dojrzałe pary obowiązkowo za lub pod rękę... :) Zabytki zabytkami, jak już wspomniałam kupił mnie pierwszy rzut oka na wieżę katedry, ale najbardziej urzekająca okazała się atmosfera, swoisty mikroklimat miasta. Przed Świętami nie było zbyt wielu rzucających się w oczy turystów zagranicznych, więc naprawdę miałam okazję - a przynajmniej chcę w to wierzyć - zobaczyć Sewillę prawdziwą, swojską, taką jaka jest...
Zamiast Mikołaja
To nie jest sklepik dla turystów (a przynajmniej nie tylko)
I z pewnością są piękniejsze miejsca, nawet w samej Andaluzji, a i Sewilli nie zwiedziłam aż tak dogłębnie, ale ten krótki pobyt okazał się nie tylko wspaniałym sposobem pozbycia oszczędności, ale przede wszystkim najlepszym prezentem, jaki mogłam sobie sprawić. I za to pozostanę temu stereotypowemu hiszpańskiemu miastu wdzięczna. Viva Sevilla!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz