niedziela, 30 marca 2014

Tajwańskość: level hard!

No dobra... Nigdy bym się o to nie podejrzewała...

I oczywiście bym nie poszła!

Ale niedziela. Miłe towarzystwo. I ciekawy eksperyment :D

Wybrałam się dziś na interaktywną wystawę poświęconą aplikacji LINE. Tak, oczy Was nie mylą! Polega ona (wystawa, nie aplikacja) tylko i wyłącznie na robieniu sobie zdjęć na tle figur, plakatów, specjalnych instalacji pokazujących bohaterów tego programiku. I odwiedzeniu sklepu z pamiątkami, rzecz jasna. Wstęp płatny. Tłumy nieziemskie. Zabawa... zaskakująco przednia :D

Na razie wrzucam tylko kilka zdjęć, które sama zrobiłam telefonem. Liczę na to, ze moi kompani prześlą mi te bardziej profesjonalne w niedalekiej przyszłości, więc może będzie jakiś update ;)

Póki co - zapraszam do oglądania!

Jedna z pierwszych sal - galeria figur postaci

I jedyny słuszny sposób pozowania w wykonaniu Chrisa.. 

..i Shawnee :) 

Kolejna sala - moim zdaniem ciekawsza: artystyczne plakaty z milusińskimi

A więc jeszcze więcej okazji do zdjęć! 


I garść plakatów.. Są sakury (aplikacja produkcji japońskiej) 

Są plakaty filmowe :D 



Pora na różne strony świata! 


Palemka! 

Wojsko :D

A więc... ZDJĘCIA! 




Jest też okazja do przybicia pamiątkowych pieczątek 

Zdjęcie interaktywne ;) 

I jeszcze rzut oka na ostatnią salę - najobszerniejszą, dzięki czemu tłum się jakoś rozproszył ;) 

To w sumie tyle, został jeszcze sklep z pamiątkami, ale był tak niesamowicie zatłoczony, że mógł we mnie wyzwalać tylko najgorsze instynkty. Przyznaję, jako miłośniczka praktycznych drobiazgów, skusiłam się na trzy pary skarpetek. Ktoś chętny? (rozmiar: 22-24 cm) :D


Ale generalnie to.. AAAAAAAA, nie chcę zostać Tajwanką! :P




poniedziałek, 17 marca 2014

Truskawkowe zagłębie

Niedziela. Niezła pogoda. Samochód. Sezon na truskawki.

Tak w skrócie można podsumować to, co się tutaj niedawno działo. :)

Z racji trwającego obecnie szału na truskawy, zwłaszcza te z okolic Dahu (Miaoli) - istnego zagłębia tego przyjemnego owocu, nasza szkoła zorganizowała darmową wycieczkę w ten rejon w celu wiadomym - ograbienia krzaczków! Liczba miejsc była jednak ograniczona i się nie załapałam... :(

Od czego jednak są przyjaciele? Razem z Łukaszem i Karen wypożyczyliśmy piękny bolid i ruszyliśmy w trasę. Oto i ona:

Po około dwóch godzinach dotarliśmy na miejsce... Tam gdzie pola truskawek sąsiadują z polami truskawek i ewentualnie z dzikimi bananowcami, i..



..lekko fusion (przynajmniej z daleka) buddą 

z bliska w sumie też ;) 

Ale Dahu przede wszystkim truskawką stoi, więc postanowiliśmy zabrać się do pracy! Nie da się ukryć, że tutejsze poletka wyglądają nieco inaczej od naszych...

Nie trzeba się tak bardzo schylać, ani specjalnie truskawek szukać, bo podane jak na tacy.. 

..a zbiera się je za pomocą nożyczek (!) do wyłożonego gazetą pudełka wstawionego do wygodnego koszyczka. Zebranych specjałów nie pakujemy od razu do otworu gębowego, a zabieramy najpierw do kasy. Cena na naszym poletku: ok. 26 zł za kilogram :D 

Ale kto by żałował pieniędzy na takie skarby! ;)


W centrum mieściny mamy mini centrum handlowe, w którym można zaopatrzyć się we wszelkie możliwe dobra z dodatkiem i/lub w kształcie truskawek. Obok tradycyjnego dżemu czy czekoladek, można też nabyć alkohole o różnej mocy i... kiełbaski! Nie, nie próbowałam :P  

Absolutnie obowiązkowa jest słit focia przed licznymi figurami truskaw 

...różnej wielkości 

Też się skusiłyśmy, a co! 

Po nasyceniu oczu i brzuchów, ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie okolic Miaoli, konkretnie - regionu Sanyi. Zdecydowanie słynie on z płodów rolnych - po truskawkach minęliśmy obszar pomarańczowy, a następnie - imbirowy, gdzie zatrzymaliśmy się na drobny postój połączony z degustacją - któż zgadnie - rozmaitych smakołyków właśnie imbir zawierających, w tym... alkoholu ;) Dodatkowo na każdym kroku przypominano nam, że właśnie mamy rok konia..

Ogiera! 



Widoczność wciąż była średnia, ale i tak nam się podobało 

Zmierzaliśmy jednak do innej atrakcji - wizytówki całego Miaoli (poza truskawkami, rzecz jasna), a mianowicie: malowniczych ruin mostu Longteng. Tajwańczycy nie zawiedli i oznakowali trasę na tyle przejrzyście, że nawet trafiliśmy! :D Oto i one:



Jak widać, wprawiły nas w nieco melancholijny nastrój..




Ale do czasu! :D 

Pochodziliśmy jeszcze po torach, ćwicząc równowagę i odnaleźliśmy wśród zarośli resztę ruin






Trochę jak w Śródziemiu :) 


Przespacerowaliśmy się jeszcze nad pobliskim rezerwuarem. Cytat z listy czynności zabronionych na tym terenie: "The waters, the water surface use and swimming, fishing"...


Bawiliśmy się zatem z dala od wody ;)

Dzień zleciał szybko, pomimo przedłużającego się powrotu - Tajwańczycy naprawdę nie potrafią jeździć... Pozostały smakowite pamiątki :)

Poniższe zdjęcie dedykowane Mery ;) 

PS. Szacun dla Tajwańczyków, którzy z naprawdę małego czegoś potrafią zrobić wielką, absolutnie must-see atrakcję, z wielowiekową tradycją :D A na punkcie jedzenia to już w ogóle mają świra. Dobrze, że przy tym widoki ładne... Już się nie mogę doczekać kolejnej wyprawy i jeszcze raz dziękuję moim towarzyszom, bez których nigdy bym w opisane zakątki nie dotarła!