sobota, 14 grudnia 2013

Narnia

Zdarzyło się Wam kiedyś wejść w jakiś zaułek, przejść przez niepozorne drzwi czy bramę i trafić do innego wymiaru? Bo nam tak. Wczoraj. W nieco obskurnej dzielnicy Luzhou. I nie, nie nawąchałyśmy się niczego, wkraczając do naszej osobistej Narnii...

Pogoda się zepsuła - deszcz i tylko 20 stopni, szukałyśmy więc na sobotę opcji z gatunku "pod dachem". Całkowitym przypadkiem (?) internety zasugerowały nam Muzeum Zakazanego Miasta. Sam budynek odnalazłyśmy bez problemów, brama jednak była zamknięta. Kierując się strzałkami, trafiłyśmy przez najzwyklejsze w świecie drzwi do czegoś, co przypominało zapomniany sklep z antykami, w którym za solidnym biurkiem siedział on - Dyrektor, a może raczej Właściciel-Całej-Kolekcji. Po obowiązkowych pytaniach wstępnych i zakupieniu biletów, przydzielona nam została dziarska, miniaturowa staruszka w charakterze przewodniczki, która poprowadziła nas do wąskich drewnianych drzwi. A za nimi? Ogród co się zowie! Czego tam nie było! Poniżej tylko wybrane elementy kolekcji...






Trzy klatki, a w nich ptaszki, które nie tylko darły dzioby, ale nawet... miauczały! 

Powiało Polską 




Na podziwianie ogrodu nie miałyśmy jednak wtedy zbyt dużo czasu, bo przewodniczka chciała nam koniecznie pokazać cenne eksponaty. Zbliżyłyśmy się więc do głównego "gmachu".




Musiałyśmy zdjąć obuwie przed wejściem, wnętrze wyłożone jednak zostało gustowną i ciepłą wykładziną. Babcia od razu uprzedziła nas, że ona ni w ząb po angielsku i zaczęła nam objaśniać, na co patrzymy naprawdę piękną i wyraźną chińszczyzną, ale... choć fonetycznie potrafiłybyśmy bez problemu zapisać, co nam mówiła, bez znajomości specjalistycznego słownictwa i tak na niewiele by się to zdało. Alikowi udało się czasem sprawdzić jakieś słówko, ja skupiłam się na domyślaniu, uśmiechaniu i potakiwaniu :D

Jakie eksponaty można zobaczyć w tym przedziwnym muzeum będącym tak naprawdę prywatną kolekcją? NIE-SA-MO-WI-TE! Przynajmniej na nas misterne rzeźby z kości słoniowej lub jadeitu, piękna ceramika i inne skorupy, broń, przybory do kaligrafii, elementy garderoby etc. sprzed setek lat naprawdę zrobiły wrażenie. A to wszystko stłoczone na niewielkiej przestrzeni, w otoczce zapachu lekkiej stęchlizny. Cudo! Nie wolno było robić zdjęć, ale dzielna Alik skorzystała z okazji, gdy babcia na chwilę nas opuściła...

Oczywiście za wiele nie widać, ale uwierzcie, że każda z tych gablot pełna była prawdziwych perełek, mogących śmiało konkurować ze zbiorami słynnego National Palace Museum, w którym byłyśmy wcześniej




Obejrzenie zbiorów nie oznaczało końca atrakcji. Miałyśmy następnie chwilę na obejrzenie ogrodu i zrobienie pamiątkowych zdjęć...


...a następnie sam Dyrektor poprosił nas o wpisanie się do księgi pamiątkowej...
zasłaniam nieco, ale w tle widać chociażby masywne biurko Szefa

A za moimi plecami:

Tak, kolekcja egzotycznych papug! Przecież to oczywiste! 

Jak się okazuje, dwie studentki z dalekiej Polski (jestem pewna, ze nikt z obsługi muzeum nie wiedział, gdzie to jest, babcia obstawiała Australię) były dla Dyrektora równie wielką atrakcją, jak dla nas odwiedzenie tego miejsca. Udał się więc on po swój profesjonalny aparat i poprosił nas o pamiątkowe zdjęcie przed bramą, które ma podobno trafić na stronę internetową "placówki". 

Kiedy wreszcie się pożegnałyśmy, potrzebowałyśmy jeszcze ładnych paru minut, żeby dojść do siebie. Wrota do Narni (a właściwie drzwiczki) zatrzasnęły się za nami, ale wierzymy, że jeszcze tam trafimy.

Pozostało nam już tylko pokręcić się po okolicy...





...i w poczuciu dobrze wykorzystanej soboty udać się...na gofry oczywiście! Ale to historia z jeszcze innego wymiaru ;)






piątek, 13 grudnia 2013

Jednoślady

Z racji tego, że w tym semestrze dostały nam się zajęcia popołudniowe, nie mamy ostatnio za bardzo czasu na ekscytujące wypady. Od czego jednak są weekendy? Te, w które nie pada? 

W ubiegłą sobotę dałam się porwać Tomkowi na mały wypad skuterem do pobliskiego Wulai - mekki entuzjastów dziewiczej przyrody i gorących źródeł. W weekendy jest tam oczywiście tłoczno, więc rzuciliśmy tylko okiem na najbardziej oblegane miejsca i ruszyliśmy w nieznane. Pod górę. Asfaltem lub schodkami. Wyprawa odbyła się w duchu mocno retro, gdyż po drodze mijaliśmy albo rozsypujące się zabudowania, które czasów swojej świetności już nawet nie pamiętają, albo wypasione domki letniskowe przywodzące na myśl dygnitarzy partyjnych. Trafiliśmy na szlak, który miał rzekomo prowadzić do świętego drzewa, skończyło się jednak na bramie wjazdowej na teren prywatnej posesji. Tak zresztą kończyły się wszystkie trasy, które podjęliśmy tego dnia:D   

Skoro nie było nam dane rozkoszować się triumfem z powodu zdobycia jakiegoś szczytu czy zachwytem na widok zapierającej dech w piersiach panoramy, w drodze powrotnej zrekompensowaliśmy sobie to przypadkowym odkryciem malowniczego jeziorka, nad którym podziwialiśmy zachód słońca, a dokładniej ze trzy jego promienie, które przebiły się przez chmury.

Tego dnia zapomniałam aparatu, więc zaznaczam, iż fotografie, które za chwilę ujrzycie zostały wykonane za pomocą kalkulatora, wybaczcie zatem ich jakość ;)

Główny deptak - nic specjalnego

Widoczek z mostu, dość przyjazny dla oczu, przyznaję 

Szkoła 

Okolice Wulai, czyli nasz mini-hiking

Chłopczyk i dziewczynka - ja już wiem, które jest które ;) 

Wygódka 

Tutaj potężne drzwi 

A oto jak wyglądają z drugiej strony 

Cerber w cywilu 


A tu już malownicze jeziorko 

Z racji tego, że było chłodno, Alot na skuterze podróżował tak:

Po sobocie przychodzi natomiast - któż zgadnie - niedziela! :D

Wraz z nią nadejszła niespodziewanie dobra pogoda - słońce i ponad 20 stopni w cieniu, nasz duet wzbogacony o Michała wybrał się zatem na kolejną przejażdżkę rowerową. Po drodze atrakcji było jednak co niemiara. Poza slalomem pomiędzy beztroskimi Tajwańczykami, ich pociechami i zwierzątkami domowymi, zawitaliśmy na Treasure Hill. Z opowieści przewodnika wynika, że była to kiedyś jedna z najstarszych części Tajpej, której - jak to w takich historiach bywa - zaczęło grozić zrównanie z ziemią, celem wzniesienia jakże potrzebnego kolejnego centrum handlowego, czy wytyczenia drogi. Mieszkańcy jednak ostro się postawili i wzgórze pozostawiono w spokoju, czyniąc z niego natomiast swego rodzaju artystyczny skansen. Można się tam sprowadzić tylko po wypełnieniu odpowiedniej aplikacji, dokumentującej dotychczasowe osiągnięcia artystyczne i jednocześnie zobowiązując się do regularnej działalności na tym polu. Na terenie Treasure Hill działa też całkiem przytulny hostel. Zresztą zobaczcie sami:

Jedna z wielu artystycznych instalacji

W tej wiosce wszyscy są fotografami 




Moi kompani 





Tu już hostel i jego wnętrza 



Jeszcze tego dnia dojechaliśmy do końca ścieżki rowerowej, zakończonego gustowną zaporą, w którą - zgodnie z zaobserwowanym lokalnym zwyczajem - należy kopnąć, zanim wyruszy się w drogę powrotną :D
Tak też uczyniłam! I z kopa ruszyłam w nowy tydzień tak, że nawet nie wiem, jak to się stało, że znów jest weekend.. Jak ten czas leci!